27 lutego 2007

Królicza muzyka w roku 2006...

... czyli tzw podsumowanie, albo coś na jego wzór.

Nic takiego nie zrobiłem na forum, więc skorzystam z okazji, że kot-terrorysta-perwersant mnię zablogował (a teraz sam nic nie pisze), i napiszę tutaj w wersji free-króliczej. Na forum bał bym się, że kot-terrorysta wespół z kretem-pedantystą mnię wykróliczą, khy khy. Oczywiście nie będzie żadnych zdrożności. To tylko wstęp, a jakiś być musi. Inaczej nie byłoby króliczo, ot co!

Jak popatrzyłem na moją listę ulubionych płyt, którą potajemnie prowadzę, to stwierdziłem że trzeba podzielić ją na 2 części. Pierwszą część będą stanowić płyty, które same sobie zasłużyły na wejście do króliczego podsumowania. W drugiej części znajdą się te, które 'pojechały na opinii'. Czyli korzystając z tego, że królisio-pysio lubił wcześniejsze wyroby, patrzył na nowe z przymrużonym okiem. Dzięki temu te płytki miały więcej szans, niż płyty z części pierwszej. Gdyby miały tle samo (czyli jedną), prawdopodobnie przeszłyby niezauważone. Pewno za 5lat zacznę się podniecać tymi, których nie zajarzyłem za pierwszym razem.

Oczywiście nie należy się spodziewać jakiś super ciekawości, bo małe króliczki najczęściej ograniczają się do sprawdzenia płyt, które jakąś tam zawieruchę zrobiły i są znane (głównie w tzw światku alt-rockowym).

Część pierwsza: kRóLIczA

Z miejscem pierwszym był najmniejszy problem, bo panna Joanna Newsom wykróliczyła taką płytę, że hej. Na pewno nie jest to muzyka dla ludzików szukających popisów, solówek i patosu. Krótko pisząc - nudy ;) Panna gra na harfie i z towarzyszeniem orkiestrowego tła tworzy podstawę dla swoich wokaliz, a śpiewa praktycznie cały czas.
Rzekoma trudność, czy awangardowość jest mocno przesadzona. Po prostu dla niektórych krytykantów każda piosenka trwająca dłużej niż 5 minut i pozbawiona schematu zwrotka-refren jest avant&garde ;)

Coś podobnego i zarazem innego wygrzmocił Scott Walker. Tyle że on jest dziś starym prykiem i już dawno doszedł do niego ból egzystencjalny, khy khy. Tutaj określinie króliczności nie pasuje, bo muzyka niby królicza, ale bardzo niekrólicza zarazem. Na pewno bardzo zimna, straszna i chwilami przerażająca. Nawet wideo wypichcili:


Z klimatów egzystencjalnych mamy jeszcze Carlę Bozulich, problem jest tylko że spójnością. Tytułowy kawałek jest genialny i bije Walkera strasznością na łeb, szyję i inne części ciała. Niestety reszta jest rozjechana, improwizowana i takie tam. Może za głupi jestem, ale to nie jest królicze. Wybija się jeszcze Pissing (cover Low), ale to jednak za mało.

Milusie płyty wydali Clogs i
Brightblack Morning Light. Pierwszą opisał kot, choć widocznie terrorystom taka muzyka podobać się może tylko umiarkowanie. Druga to lajtowe dźwięki na wieczór do czerwonego wina. Bardzo fajna, choć zbyt często nie słuchałem. Na pewno ma szansę na wyższą pozycję w przyszłości.


Z hitowo-popowych klimatów wygrali Guillemots. Czasem zagrają radośnie, czasem smutno, często popadają w egzaltację, ot taka różnorodność. Na swój sposób są króliczarscy. Debiutem osiągnęli sporą sławę, choć na forum cicho i sza.


Beirut nagrał bałkańskie piosnki używając w tym celu mało bałkańskiego sposobu. TV on the Radio i Knife drugimi płytami przebili debiuty, jednocześnie nie zmieniając muzyki (na dłuższy opis brakło weny).

  1. Joanna Newsom - Ys
  2. Scott Walker - Drift
  3. Guillemots - Through The Windowpane
  4. Beirut - Gulag Orkestar
  5. Clogs - Lantern
  6. TV on the Radio - Return to Cookie Mountain
  7. Knife - Silent Shout
  8. Brightblack Morning Light - s/t
  9. Carla Bozulich - Evangelista
Część druga: KrÓliCzA

Należy pamiętać, że każde z poniższych ma na koncie lepsze płyty i te średnio naddają się na początek. Z tego też powodu nie będę się rozpisywał (ale głównym powodem i tak jest lenistwo i to że znów wyszedłby za długi post)

  1. Built to Spill - You in Reverse
  2. Mountain Goats - Get Lonely
  3. Heather Duby - s/t
  4. Black Heart Procession - The Spell
  5. Fiery Furnaces - Bitter Tea
  6. Lisa Germano - In The Maybe World
  7. Bob Dylan - Modern Times

24 lutego 2007

Country pogadanki, part I - Uncle Tupelo

Skoro mini krucjatę Rolling-Stonsową mamy już z głowy (co nie znaczy, że możecie o stonsach zapomnieć, nie dam się tak łatwo zbyć!). Możemy przejść do country.
Przede wszystkim country nie należy się bać i stereotypowo myśleć, że jest obciachowe. Owszem bywa, ale nie bardziej niż inne gatunki. Skoro publika rockowo-popowa podniecała się Queen i innymi panami w obcisłych gatkach, to nawet oldskulowe country-zespoły w tradycyjnych country-ubrankach nie mogą się temu równać. I nie chodzi tylko o wygląd. Zresztą co ja tu po próżnicy piszę, przecież co poniektóre zwierzaki już się oswoiły słuchając 16horsepowera...

Dziś będzie mowa o Uncle Tupelo. To najważniejsza country-ekipa lat 90tych, a przynajmniej tak, z perspektywy czasu, sprawy wyglądają. Dwóch szkolnych kumpli Jay Farrar i Jeff Tweedy (to główni bohaterowie dzisiejszego przedstawienia), zaczęło pogrywać jeszcze pod koniec lat 80tych. Razem z perkusistą Mikiem Heidornem (sami grali na gitarach i śpiewali) stworzyli zespół i po paru latach grania, w roku 1990, nagrali debiutancki album No Depression.

Dziś jest on uważany za początek renesansu muzyki country i rozpoczęcie ruchu ukrywającego się pod nazwą alt-country, a właściwie alt.country. Kropka zamiast kreski jest ku pamięci internetowej grupy dyskusyjnej, znanej także pod nazwą No Depression. Bo trzeba wam wiedzieć, koffane zwierzaki, że dzisiejsi poganiacze krów nie siedzą już na farmach, lecz w internecie. Nowe idzie!
Fani stylu zebrali się w sobie po raz wtóry i udało im się wystartować z magazynem dotyczącym alt-country. Był rok 1995, Uncle Tupelo rozpadło się w 1994. Zdarza się. Magazyn ma na imię... No Depression - czy już wszyscy zapamiętali tę nazwę? ;)
(Nawiasem pisząc, piosenka pod tym tytułem jest autorstwa najznańszej country-grupy dawnych lat: The Carter Family. Jeśli ktoś wie co to był Wielki Kryzys, domyśli się kiedy powstała i o czym była).

Uncle Tupelo, pod względem muzycznym, było połączeniem country i punk-rocka, a właściwie alt-rocka lub grunge'u, czyli muzyki która właśnie się rodziła (Pixies, Nirvana, itp itd). Jednym słowem byli na czasie.
Właściwa mieszanina country i punka miała miejsce 10 lat wcześniej i dokonała się za sprawa tzw krowich punków (cow-punks), np Gun Club (punkowy pierwowzór 16horsepowera), Meat Puppets (tych rozsławił ich wierny fan - Kurt Cobain) itp itd.
Ci zaś wzorowali się na country-rocku, który to powstał kolejne 10 lat wcześniej przy pomocy takich gości jak Neil Young, Gram Parsons, Dylan czy panów z Grateful Dead, którym znudziło się granie parunastominutowych, rockowych jammów i przerzucili się na country. Tak też się zdarza ;)
(ale to wszystko tematy na inne country-pogadanki)

Debiutancki album (pamiętacie nazwę?) zawierał zarówno ładne ballady, niekoniecznie optymistyczne (Whiskey Bottle) jak i ostrzejsze hitowe kawałki (Graveyard Shift). Następny, wydany rok póżniej, LP Still Feel Gone powtórzył sprawdzoną recepturę (przy mniej króliczej produkcji). Tam znalazła się najlepsza jak do tej pory ballada (Still Be Around), i króliczy (Watch Me Fall).

Zespół szybko się rozwijał i zarazem rozrastał. Data kolejnej sesji nagraniowej: March 16-20, 1992 posłużyła za tytuł trzeciego albumu.Tym razem nie było powtórki. Panowie porzucili punkowe zagrywki i przekształcili się w (prawie) klasyczną country-kapelę.
Połowa kawałków to utwory tradycyjne lub covery, co wcale nie zaburza spójności albumu (poza jednym wyjątkiem: Atomic Power). Wszystko się zgrywa, a co najważniejsze (dla królików), przepięknie brzmi. Płytę wyprodukował 'Pan z REM' i jak dla mnie jest brzmieniowym majstersztykiem.
Do wyróżnienia idzie więcej niż połowa utworów: pijacka tradycyjna ballada Moonshiner (wykonywana także przez Dylana czy, w nowocześniejszej wersji, Cat Power), buntowniczy Criminals. Kawałki o ciężkim losie górników: Coalminers, Shaky Ground (jakby ktoś miał problem z wczuciem się w sytuację, może poczytać Germinal - E.Zoli), czy gitarowe miniaturki (I Wish My Baby Was Born, Black Eye). Króliczych zachwytów nie ma końca...

Czwarty album, Anodyne, wyszedł znowu po roku. Zawierał hybrydę poprzednich stylów, czyli wypadkową brudniejszej muzyki z pierwszych dwóch albumów i akustycznymi dźwiękami poprzednika. Krytycy okrzyknęli go najlepszym w karierze zespołu i tak im już zostało.
Króliki nie podzielają tej opinii, choć najkróliczniejszy kawałek (Fifteen Keys) jest bardzo cacy, ba, inne także, ale poprzednik postawił poprzeczkę bardzo wysoko.

Piątego albumu już nie było. Rok później w 1994, zespół przestał istnieć, bo Pan Farrar postanowił go opuścić. Okoliczności nie do końca były jasne (ponoć nawet dla jego kolegi współzałożyciela), ale mniej więcej chodziło o wizje artystyczną....
Przyszłość jednak nie miała być czarna. Fararr z byłym perkusistą (który został byłym, po nagraniu trzeciego albumu) założył nowy zespół Son Volt i juz w 1995 nagrał album Trace, który praktycznie dorównywał ostatniej płycie Uncle Tupelo. Rozpoczynający płytę Windfall, jest jednym z najlepszejszych kawałków 'na drogę' i 'o drodze'.

Jeff Tweedy wraz z pozostałymi grajkami założył Wilco. Po niezauważonym debiucie (AM 1995), zmienił styl na ostrzejsze rockowe granie z psychodelicznymi elementami i osiągnął całkiem duży sukces w środowisku alt-rockowym. Oba następne albumy (Being There '96 & Summer Teeth '99) znalazły się w top100 płyt lat 90tych niezal-rockowego pitchforka.
Następny (Yankee Hotel Foxtrot, 2001/02) po wydawniczych perturbacjach, odniósł jeszcze większy sukces. Znalazł się nawet na niektórych listach albumów wszechczasów (np pod koniec listy top500 Rolling Stone'a). Jednak country prawie już na nim zanikło. Elektroniczne zabawy (porównywane do tego co robiło Radiohead) zrobiły swoje.
Country wróciło do łask na następnym albumie (A Ghost Is Born, 2004), który zapewne właśnie przez to, nie stał się sławny. Nie zmieniło to faktu, że ludzie najczęściej poznają Uncle Tupelo, gdy chcą sprawdzić co tam pan Tweedy robił, zanim założył Wilco, heh. Zdarza się.

KoNieC króliczej opowieści o takim sobie zespole, a właściwie trzech.
Znacie morał?

22 lutego 2007

Rolling Stones for dummies :)

Ech, miejmy to już z głowy. Miała nastąpić wielka krucjata rolling-stonsowa, ale deczko mi się odechciało. Nie bendem przecież nikogo zmuszał, a szczególnie uparte zwierzaki (np te o zapędach terrorystycznych). Na dodatek ciężko pisać o stonsach, bo wystarczająco dużo już napisano, nie?
Z jednej strony nie ma potrzeby, bo przecież są znani. Z drugiej, nie są aż tak znani jak The Beatles czy Led Zeppelin. Ze strony trzeciej trzeba przyznać, że nie jest z nimi aż tak źle jak z The Who. Narzekać więc nie można, ale cóż zrobić, gdy ja biedna sierotka tylko to potrafię. (Znalazłem jeszcze stronę czwartą: co kogo obchodzi znaność zespołu). I takim oto sposobem wyszedł bardzo nieudany wstępny akapit. Kicha.

Led Zeppelin vs Rolling Stones:
Ten częsty pojedynek, nie do końca ma sens. Porównywać wszystko można, ale kret twierdzi że nie. Biorąc to pod uwagę, trzeba rzec, że (z kreciej perspektywy) to są dość różne style. Na czym polega różnica?

Zeppelini opierają się na bluesie, a dokładniej, na jego europejskiej wersji: czysto brzmiąca, claptonowska gitara i popisy, zarówno gitarowe jak i wokalne (no i ta sierota za perkusją). Rolling Stones to blues amerykański, brudny i chropowaty, zmieszany z klasycznym rock & roll'em (Chuck Berry), co w połączeniu daje tańce i zabaffę, khy khy.
Led Zeppelin są pompatyczni - u stonsów zadęcia brak. (Brak zadęcia to główny minus dla fanów hard & heavy). Spokojne fragmenty też są inne. Zepellini dodają angielski folk, tudzież wyruszają na wschód do Indii. Stonesi zagrywają country, soul, gospel, czy co tam jeszcze ameryka wymyśliła.

Może i muzyka (szczególnie teraz) nie ma narodowości i koloru skóry, ale aż się prosi napisać, że stonsi grają amerykańsko-murzyńską muzykę, a zeppelini europejskiego heavy bluesa dla białego menszczyzny, hihi. Nie jest to jeszcze muzyka dla prawdziwego aryjskiego wojownika, ale do tej jest już bardzo blisko. (Zeppelini to takie brakujące ogniwo między czarnym rock-blues'em, a białym hard-rockiem i metalem).

Tak sobie bonusowo pokróliczyłem odnośnie Zeppelinów, ale z Beatlesami nie będę się mierzył. Starczy już tego wstępu, mogę przystąpić do części właściwej - for dummies ;)
(głasku-głasku, dla tych którzy właśnie obracali się na pięcie, żeby strzelić focha)

Krucjata Rolling Stonsowa będzie skuteczna, jak znajdzie się najlepszejszy punkt zaczepienia dla mniej lub bardziej sierotowatego zwierza. Płyt 5-gwiazdkowych na allmusiku jest znacznie za dużo, ale jak ktoś szukał co być najlepszejsze, to musiał spotkać stwierdzenie, że Rolling Stones miało swój złoty okres w latach 1968-1972, co daje 4 studyjne płyty. Każda bywa określana jako ta naj. Tu zaczynają się dylematy, które królisio-pysio za was rozwiąże, dzięki czemu każdy zwierzak będzie niedługo szczęśliwie zastonsowany ;)

I. Sticky Fingers (1971)
prawie połowę stanowią spokojniejsze kawałki co może przekonać nie przepadających za klasycznym rock&rollem. Ostrzejszych hitów tez nie zabraknie, a dramatyzm Sister Morphine powinien dokończyć dzieła ustonsowienia.
II. Beggars Banquet (1968) & Let It Bleed (1969)
na tych wcześniejszych płytach jest więcej klasycznego rock&rolla. Czyściejsze brzmienie, ale mniej więcej to samo tylko 2 lata wcześniej ;)
III. Exile on Main Street (1972)
przez większość krytyków, uważany za najlepszy album, ale rozpoczęcie od niego to praktycznie samobój. Choć za bardzo nie odbiega od poprzednika, to jednak stanowi w miarę zwarty monolit i dopiero po paru przesłuchaniach odkrywa się jego przebojowość. Dodatkowo jest to podwójny (na tamte czasy) album (18 utworów - 67min), co znacznie pogarsza jego strawność dla początkujących. Krytycy pewno mają rację co do lepszości, ale to akurat nic nie zmienia.
IV. Aftermath (1966) & Between the Buttons (1967)
albumy z okresu fascynacji psychodelicznymi piosenkami. Dla fanów takiego beatlesowskiego grania, mogą być lepsze od poprzednich (czyli późniejszych), ale zwierzaki zdaje się nie są fanami psychodelii. (różne wydania UK & US!)
III - V.
Pozostaje jeszcze sprawa wczesnych singli, czyli piosenek nie wydawanych na albumach, albo dołączanych do ich amerykańskich wydań.
Najkróliczniejsza z nich to Paint In Black ('66), a najznańsza Satisfaction ('65).
Ponad to: The Last Time ('65), Get Off My Cloud ('65), 19th Nervous Breakdown ('66), Let's Spend The Night Together ('67), Jumpin' Jack Flash ('68), Honky Tonk Women ('69), wymieniając tylko najważniejsze, ufff.
VI.
okres po 1972 do dummy-tutorialu już nie należy, ale parę hitów wymienić można. Balladowe Angie ('73) i Fool To Cry ('76) , czy wpadające w ucho Start Me Up ('81)

KONIEC - miłego stonsowania i rollowania ;)

19 lutego 2007

Klaus Kinski vs Georges Bataille

Mój różowiutki blog, okazał się tak okropny, że przez ponad tydzień strach mi było na niego zaglądać i prawdę pisząc, w ramach prewencji i czuwania nad własnym zdrowiem, lepiej było tu nie wchodzić. Na nieszczęście ktoś postanowił kopnąć mnię w mój wychuchany króliczy zadek. Kret-terrorysta (który terroryzmem zaraził się zapewne od kota-terrorysty, np drogą opethową) zasugerował, że obiecałem napisać coś o Kinskim. Oczywiście jest to wierutna bzdura. Każdy wie, że nic nie obiecywałem. Jak nie wie, to może dowiedzieć się czytając moje poprzednie wypociny.

Jednak po długim (czyżby?) namyśle, postanowiłem zastrzelić kreta-terrorystę bystrą ripostą i o Kinskim napisać, a co! Nie złośliwie, jak można by się spodziewać, ale króliczo (bardzo pojemne i bezpieczne wyrażenie). Główną przyczyną owej bystrości będzie zestawienie auto-nie-biografii Kinskiego z ledziowo-bjorkową książką, którą (prawie)wszystkie zwierzaki już przeczytały. Ja przeczytałem ją jako ostatni, gdy wiedziałem już co inni o niej myślą. Mogę więc podyskutować z wcześniejszymi opiniami, co niewątpliwie przysporzy mi fanów, commentów i w ogóle będę super-gość. Zawsze to inspirujące mieć dużo komentarzy, nie? (tak, tak, tak - och, tomaszku jak ty mondrze piszesz! [w tle słychać omdlewające dziewice])

Ledziowa książka ma na imię Historia oka, a jej autor zwie się Georges Bataille. Książka Kinskiego ma na imię Ja chcę miłości, jej autor to Klaus Kinski (cóż za niespodzianka!). Jam jest Yomaszek i jestem króliczy gość - tak dla porządku, żeby wszystko było jasne. Na koniec wstępu (tak, to cały czas tylko rozgrzewka) muszę się przyznać, że książkę Kinskiego oceniam po przeczytaniu paru-nastu(-dziesięciu) losowo wybranych stron. Wystarczyło.

Cóż zatem sprawiło, że te książki można porównać? Punktem wspólnym jest ich rzekoma obleśność, która w większości jest nie tyle rzekoma, co rzeczywista. Lecz obleśność obleśności nie jest równa i zapewne w następnych akapitach skoncentruję się na tej nierówności, choć nie sądziłem, że stopniowanie kloacznych wyziewów będzie króliczą specjalnością. Mam nadzieję że nie będzie, zobaczymy.

Główna różnica polega w klimacie. Kinski wprowadza czytelnika w świat beznadziejności, i wspomnianych wcześniej, kloacznych wywarów. Szczyci się opisywaniem tego i owego jak małe dziecko, a po napisaniu łypie jednym okiem na czytelnika, sprawdzając czy ten już się zadziwił i zniesmaczył, czy jeszcze nie. Sporo w tym pozy i szpanerstwa. Ale jeśli oderwać treść od przyjętej formy autobiografii, można odnaleźć tam dużo więcej ciekawych-ciekawości, niż pozostając przy autobiograficzności tej lektury.

Niesamowity jest klimat, dobijający beznadziejnością, (często wspominaną przy okazji Kinskiego) zwierzęcością opisów i sposobem odczuwania. Sporo w tym klasycznego naturalizmu Zoli, lecz bez funkcji moralizatorskich. Trochę mniej innych francuskich literatów, tym razem z XX wieku, mianowicie sławnych egzystencjalistów. Mniej, gdyż ponoć sam Kinski nienawidził Sartre'a (prawda to?), a jego beznadzieja jest czysto zwierzęca, nie filozoficzna - dlatego jest to odległe skojarzenie i zapewne niepoprawne.

Klimat Historii Oka, jest zupełnie inny, humorystyczny! Całość jest niewątpliwie żartem. Sprawdzaniem jak daleko można się jeszcze posunąć. Jest to abstrakcyjna i filozoficzna konstrukcja. Autor nie żyje w klimacie swojej opowieści (jak Kinski), on go sobie wyobraża i szuka dalszych granic do przełamania. Sam nastrój książki daleki jest od beznadziei Kinskiego. Tutaj mamy radosne łączenie zdarzeń. Próbę symbolicznego dopasowania tego co się stało, z tym co nastąpi. Opowiadanie Bataillego tworzy się samo. Zaczyna od skromnych opisów, a kończy pójściem na całego w scenie z księdzem. A wszystko, ot tak, dla żartu i wrażenia!

Zosiakowi bardzo dobrze Bataille skojarzył się z Gombrowiczem. Humor niby inny, ale bardzo podobny. Symbolika daje jeszcze więcej podobieństw, szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę późnego Gombrowicza (Kosmos). Natrętne kojarzenie ze sobą pewnych przedmiotów jest prawie identyczne. Nawet trochę sprośności u Gombrowicza się znajdzie. Zaglądanie do trupów, czy finalna scena publicznego onanizmu może szokować (ok, przesadzam). Choć oczywiście przy lekturze francuza, sprośności Gombrowicza są jak opisywanie pięknego zachodu słońca.

Ledziosław zastanawiał się nad morałem i doszedł do biednego wniosku, że to przestroga przed zwierzęcym życiem i takie tam, hihi. Zosiak stwierdził że morału nie ma. Racja, dziś książki nie mają morału, bo moralizatorskich dzieł nikt już nie czyta. Napisanie książki z jasno czytelnym przesłaniem to artystyczny samobój. Mi wydawało się, że morał znam. Może nie morał, ale ogólne motto stojące za tą książką. Zbiło mnie jednak z tropu zakończenie (kursywą), w którym autor-sierotka tłumaczy się dlaczego tak brzydko napisał. Dzięki temu wytłumaczeniu przemienia się z wyuzdanego autora, w autora zakompleksionego, choć na pewno nie aż tak zakompleksionego jak Klaus K. Niewątpliwie sam wystraszył się tego co stworzył i niepotrzebnie zaczął się tłumaczyć. Mówi się trudno i kica dalej.

Chciałbym w tym miejscu złożyć podziw tym, którzy przeczytali (a raczej przeczytają) niniejszy wpis do końca. Ja miałbym z tym problem. Ten akapit winien zaleźć się jako ostatni, ale ci którzy nie czytają całych wpisów, rzucają wzrokiem na początek i koniec (wiem, bo sam tak robię!). Dając ten akapit na końcu, informacja ta (jaka tam informacja toż to hołd-podziękowanie) wpadłaby w niepowołane ręce. Tutaj jest bezpieczniejsza. Tekst umieszczony pośrodku opiera się hochsztaplerom i blogowym oszustom, a my takich nie lubimy! Nędznicy którzy komentują tekst uprzednio go nie przeczytawszy, są prawie tak pożałowania godni, jak ci którzy oceniają nieprzeczytane książki, a pfe!

Morał, morał, jaki był ten morał! Napisz wreszcie króliku przebrzydły! Nie morał, a przesłanie: Używajcie sobie do woli. Sikajcie na prawo i lewo, byleby wam wyszło na zdrowie. A jak będziecie sikali szczerze i szlachetnie, to na zdrowie niewątpliwie wam wyjdzie. Ci szczerzy, radośnie sobie króliczyli, a pozostający w zakłamaniu padli trupem. Niech da wam to do myślenia i będzie za morał!

Pozostaje jeszcze ocena. Która książka lepsza? Pod względem kompozycji - Bataille. Biorąc pod uwagę klimat - Kinski. Całościowo rzecz ujmując muszę się jednak skłonić do wyboru Historii Oka. Główną przewagą jest jej długość. Autor wiedział ile ma interesującego materiału, Kinski przegadał sprawę. Gdyby sklecił 50-stronicową impresję, albo przynajmniej skrócił rzecz do 100 stron, mógłby zapaść remis. Nie zapadł.

W następnym odcinku wyruszę na krucjatę Rolling-Stonsową. Nie przepuszczę wątpiącym i pożywię tych już przekonanych, nie jesteście sami! Głoszenie stonsowej prawdy (brzmi prawie jak 'prawda stosowana'), odłoży w czasie wpajanie piękna muzyki country, ale niech oczekujący nie tracą nadziei. Country i tak zwycięży, a Rolling Stonesi trochę country-piękna u rockowej publiczności potrafili zaszczepić. Niewiele, ale i to się liczy.

10 lutego 2007

Historia muzyki wyłożona wreszcie jak należy

Dziś podczas sezonowego kicania do biblioteki, zawinęła mi się taka oto książeczka (ok 150 stron). Bardzo bystry tytuł przykuł królicza uwagę, lepiej niż 100 innych obok.
Zamiast przekonywać o lekkim stylu i głupawych (acz nie głupich) komentarzach, dam lepiej cytat:

Spośród wszystkich wielkich kompozytorów Beethoven był tym, któremu prawdopodobnie narodziło się najwięcej epokowych myśli (Bachowi narodziło się mnóstwo dzieci, ale to coś innego).
Zdarzają się też bystre charakterystyki:
Muzykę Wagnera albo się lubi, albo nie. Dla niektórych opera wagnerowska jest najwyższą formą sztuki. Dla innych są to tylko trwające całą wieczność wrzaski jakichś grubasów po niemiecku. Ja osobiście przychylam się do zdania Rossiniego, który powiedział, że "Wagner ma dobre momenty, ale słabe kwadranse".
Jest bardzo pomocnicza. Kret po jej przeczytaniu będzie wiedział jakiej muzyki winien słuchać:
Piotr Iljicz Czajkowski zawsze był wrażliwym chłopcem (...), dorósłszy, uczynił z fochów całą sztukę: został mistrzem w obrażaniu się. Jego muzyka też jest dość płaczliwa.
To tylko losowo wybrane fragmenty, ale już widać, że ilość króliczności na stronę jest wysoka. Oczywiście książki jeszcze nie przeczytałem, ale to w niczym nie przeszkadza. Skoro można oceniać płyty których nie ma (i wcale nie mam na myśli ledziosława, a tzw gwiezdne wojny (star-wars) na RYMie - patrz Modest Mouse), to i ja mogę sobie pozwolić.

Tak w ogólnej ogólności ocenianie (choć przecież nie oceniłem) książek bez czytania (choć przeczytałem 5 akapitów) jest superowskie (choć mało seksowne). Następnym razem napiszę o Kinskim (pozdrowienia dla kreta).