29 lipca 2007

Krecia opowieść - V (1.5)

Kot zbudził się (co samo w sobie było już sukcesem, gdyż po ubiegłowieczornych przyjemnościach, emocjach i rozmyślaniach, mógł wcale nie mieć ochoty się budzić) skoroświt (kolejny sukces, bo kot miał zwyczaj spać przynajmniej do południa) i z głową pełną pomysłów (sukces nr 3). Niestety nie było aż tak kolorowo jak się wydaje. Nie wyspał się, co niewątpliwie było porażką, nie jedyną, bowiem mimo natłoku pomysłów nie wiedział który z nich będzie odpowiedniejszy. Chciał losować, ale najpierw trzeba by było wybrać kandydatów do losowania, a sama wstępna selekcja wydawała się zbyt czasochłonna. Ostatecznie przy wyborze kota zwyciężyło jego wrodzone lenistwo. Popatrzył na otwarty jeszcze list i stwierdził, że nie ma co męczyć się z myśleniem, skoro gotowe rozwiązanie ma już na papierze. Wystarczyło tylko skreślić co niepotrzebne i wypunktować pozostałości. Zabrał się do pracy i szybko sporządził plan działania. Sam przystąpił do realizacji punktu pierwszego, zbirom pozostawiając dwa kolejne:

1) odratować kreta - ciekawe co z jej pamięcią, hrhrhr, ale załatwiłam jakąś głupią sierotkę
2) kupić sobie domek - no, to moje zbiry załatwią
3) załatwić zbirów - dobry punkt, sama wymyśliłam!


W drogę do kreciej nory wybrała się na piechotę, dawno już nie spacerowała. Gdy cel był już blisko, dało się słyszeć wołanie - ratunku, ratunku! - hmm, to pewno kret - pomyślał kot - ciekawe dlaczego tak się wydziera, przecież nic mu jeszcze nie zrobiłam, hrrhhr. Ma szczęście, że idę go odratować, a nie gnębić, wtedy dopiero by wrzeszczał. - Kot zbliżył się do domku, który to znajdował się na względnym odludziu, blisko lasu, i wszedł do środka. Przywitał go widok bardzo zdziwionego krecika, który przez chwilę, aż zaniemówił z szoku, po czym wyrzucił z siebie przerażający okrzyk:
- oooo, drzwi!
Kot zdziwił się zdziwieniem kreta, bowiem istnienie drzwi nie powinno być dla nikogo zaskoczeniem. Gdy jednak wturlał się do środka, zobaczył, że z tej strony drzwi trochę zlewają się ze ścianami i rzeczywiście można ich nie dojrzeć, ale tylko przez krótką chwilę i po ciemku. Może w tym ukrywało się pochodzenie przezwiska sierotki, która stała właśnie przed kocimi oczami i przyglądała się intensywnie, że była ślepa jak kret.

Przemówiła do niej opanowanym tonem:
- przechodziłam i usłyszałam wołanie, ale nie wiem przed czym szanowną panią mogłabym uratować?
- ale ja... kiedy ja, chciałam - kret był zmieszany i prawie zapomniał co jeszcze przed chwilą mu się marzyło - chciałam wyjść!
- wyjść? Proszę bardzo, ale widzę, że z panią nie wszystko jest w porządku, może jednak w czymś pomóc?
- kiedy ja... ja - krecik dalej nie mógł się zdecydować, co mówić i czy w ogóle mówić, przemógł się jednak i prawie łzawym głosem ciągnął - kiedy ja, wcale nic nie wiem, nie pamiętam, obudziłam się dziś przy stoliczku i pamiętniczku i nic nie pamiętałam. Nie, nie tak. Wczoraj się obudziłam przy pamiętniczku, a dzisiaj to już normalnie i pamiętałam wczoraj, ale wczoraj nie pamiętałam wczoraj, czyli przedwczoraj, nic tylko pamiętniczku!
Dziwna to była mowa, kot musiał się sporo napracować umysłowo (co było dobrym treningiem), żeby zrozumieć o co chodzi - pamiętniczek? coś w nim jest? ciekawego?
- ach nic nie ma, napisałem w nim tylko to co wiedziałam. Napisałam, że nic nie pamiętam...

Jeszcze jakiś czas rozmowa toczyła się w takim tonie, nim dialog stał się konkretniejszy, a dziewczynki (a co!) zaczęły się wzajemnie rozumieć (z grubsza). Kot wspaniałomyślnie postanowił wspomóc krecika. Dał trochę kasy i wysłał do lekarza, stwierdzając, że na pewno straciła pamięć przez jakąś ciężką chorobę i może dobry lekarz coś na to poradzi. Obiecała też krecikowi, że zajmie się domkiem na czas jej nieobecności, bo wypadałoby tu wysprzątać, a przede wszystkim przewietrzyć.

Tak oto zakończył się dzień, który rozstrzygnął się już na początku. Kret wylądował w szpitalu, gdzie miał spędzić przynajmniej parę najbliższych dni, a kot po raz pierwszy w życiu poznał przyjemność sprzątania.

Koniec rozdziału pierwszego

28 lipca 2007

Krecia opowieść - IV (cd)

Problem był bardzo ciekawy, więc kot musiał się z nim przespać. Nic dziwnego, w końcu to kotozbok.

26 lipca 2007

Krecia opowieść - IV

Tego wieczoru/a (nasz korektor znalazł w bardzo mądrym słowniku, że obie wersje są poprawne) nie tylko krecie zdjęcia miały kota zainteresować. Właśnie przyszedł do niego list, to od dawnego kolegi:

Witaj kotozboku!

Co tam u ciebie? Pewno to co zwykle, obijasz się niemiłosiernie. Mówiłem ci nie raz i nie dwa, że wreszcie powinnaś zrobić coś sensownego, marnujesz się i wszystko co posiadasz. Może byłabyś zdolna do czegoś ciekawszego niż zarządzanie jakąś bzdetną bandą i bawienie się w taki prostacki sposób. Dobrze przecież wiemy, że wcale ci to przyjemności nie sprawia. To wszystko z nudów, sama dobrze o tym wiesz, ale nic z tym nie robisz. Przewróciło ci się we łbie od tego dostatku. Owszem kasa fajna jest, ale czasem dobrze jest zrobić sobie chwilę przerwy. Nie mówię, że powinnaś się wyrzec swojego bogactwa, ale trochę uspokoić życie, tzn odwrotnie: rozruszać je. Widzisz, picie, palenie i drapanie się po brzuchu (czy gdzie tam jeszcze lubisz się drapać, lub żeby ciebie drapano) to nie żadna rozpusta - a twoje tzw perwersyjne zabawy też są jakieś takie bez wyrazu. Jednym słowem - nudy!

Pisałaś ostatnio o swojej nowej zabawce, sierotce którą porwałaś. Po zdjęciach które dostałem (dziękuję za nie bardzo) mniemam, że sierotka całkiem milusia jest. Wstydziłabyś się porywać takie niewinne słodkości, hahaha, no dobra, nie będę cię pouczał, sam nie jestem lepszy, ale ty zwyczajnie jesteś niehonorowa. Nie jest żadnym sukcesem robienie czynów perwersyjnych przy użyciu drabów i chemikalii, które z każdego mózgu potrafią zrobić sieczkę. Nic dziwnego, że przestaje cię to bawić, przecież to nudne. Trzeba dokonać tego intelektualnie, a nie tak po chamsku, na siłę, a pfe. Do mózgu można dobrać w bardziej wyrafinowany sposób, a jak użyje się trochę finezji to i rezultaty będą lepsze. Mówię ci, nie ma nic przyjemniejszego niż uspołecznienie biednej sierotki, na perwersyjne czyny też przyjdzie czas, hihi, a ty to wszystko robisz za szybko - bawisz się i porzucasz, dlatego rezultaty są takie jakie są, same trupy. Rozrywki już z tego nie masz, nie? Czyli co - nudy?

No dobra już zmierzam do meritum. Wracam do kraju! Znudziło mi się to światowe życie, zresztą nigdy zbyt światowe nie było, mniejsza z tym, opowiem ci po przyjeździe. Mam już przygotowany domek i myślę, że ty też powinnaś kupić sobie jakieś skromne mieszkanko i wejść między ludzi, hihi. Wiem, że to okropnie brzmi, ale siedzisz już w tej willi od paru lat i sama piszesz, że nic się tam nie dzieje. Po wyjściu do ludzi moglibyśmy się zabawić, tak społecznie, hahaha, strasznie to wszystko głupie i śmieszne....

Jeszcze ci nie pisałem o poecie! Ty masz swoją sierotkę i ja też. Oczywiście nie porywałem nikogo, nie jestem taki jak ty (nie martw się, to uleczalne), ale zawarłem znajomość wirtualną, zdarza się (wiem że to obciach). Mój poeta jest bardzo zabawny, tzn fajny i mądry, hihi, ale jeszcze będzie mnóstwo sierotkowatego śmiechu, z niego, z nim i o nim. Moglibyśmy się zabawić w uświadamianie, razem z twoją zdobyczą tworzyliby dobraną parę, w sam raz do zbiorowego uświadamiania, uhaha, ja już się cieszę na samą myśl o takim eksperymencie.

Przemyśl to sobie i nie zapomnij o swojej biednej sierotce (krecik na nią mówią? dziwne przezwisko). Powinnaś ją przywrócić do istnienia, nie wiem co da się zrobić po takiej dawce chemii jaką jej zafundowałaś, ale spróbuj rozwiązać ten problem inaczej niż zwykle - serio, tak będzie zabawniej - bo dotychczas każdego wykańczałaś zanim zdążył cokolwiek pomyśleć, ech, straszny brak finezji. Bardzo mnie smuci takie marnotrawstwo fajnych sierotek, a ten egzemplarz wyjątkowo nie naddaje się na zmarnowanie, hihi, tylko sobie czegoś nie pomyśl...

No, starczy tej pisaniny, zmęczyłem się już. Zostawiam cię z myślami, ale moja propozycja jest bardzo mądra i prawie nie do odrzucenia, bo widzisz drogi kocie (pamiętasz skąd masz to przezwisko?) ty może i masz dużo kasy, oraz drabów do dyspozycji, ale ja mam znajomości w narracji, a to w dzisiejszym świecie, a przede wszystkim w naszym położeniu, ma dużo większe znaczenie. Nie chciałbym tych znajomości wykorzystywać, to nieetyczne, więc zastanów się porządnie zanim cokolwiek zrobisz.

Krecia opowieść - III

W tym samym czasie i prawie tym samym miejscu, czyli niedaleko, ale też nie za blisko. Kot-terrorysta-perwersant siedział w wygodnym fotelu i palił bardzo drogie cypryjsko-grenlandzkie cygaro, a z jego jeszcze kosztowniejszych głośników, grających w systemie triple-quadruple, było słychać zawodzenie - oh, how I wish you were here... - mruczał pan w głośniku - yeah! yeah! yeah! - odpowiadał kot i zaciągał się po raz kolejny. Niewątpliwie było mu dobrze. Jednak kot nie chciał pozostawać bierny i wziął sprawy we własne ręce, gmerając łapką tam, gdzie gmerać najlepiej potrafił. Nie na darmo jego trzecie imię to perwersant.

Skorzystamy z chwili gdy kot zajęty jest sam sobą i bliżej go przedstawimy. Był on, a właściwie była ona, córką bogatego finansisty, który zajmował się wszystkim i zarazem niczym konkretnym - krótko pisząc, był bogaty i robił co chciał. Kot jako jedyny spadkobierca też robił co chciał, czyli najczęściej nie robił zupełnie nic. Czasem machnął ogonem (w przenośni, bo ogona oryginalnego niestety nie posiadał), łypnął okiem (albo dwoma), lub złapał muchę (czyli roztrzaskał ją na miazgę (nie bez przyjemności) packą na muchy). Najwięcej czasu zajmowało mu jednak palenie cygar i picie drinków, które własnoręcznie przyrządzał. Od czasu do czasu, gdy picie i palenie zaczynało mu wychodzić bokiem (a ujmując rzecz dokładniej - przodem), planował i realizował jakiś wygłup. Ot, taką małą kocią zabawę. Najczęściej odbywała się ona kosztem innych, a jako że zabawy kota do najgrzeczniejszych nie należały, więc zwykle tylko jemu było do śmiechu...

Pan w głośniku dalej zawodzi - Shine on you crazy diamond.... - lecz kot nie odpowiada, nie ma już siły, za dużo przyjemności jak na jeden dzień. Odpala kolejne cygaro, a w drugą łapkę bierze plik zdjęć. Na każdym z nich widnieje biedna mała sierotka. Tak, tak, właśnie ta o której myślicie - kret we własnej osobie! Skąd one się wzięły? Co kot-perwersant ma wspólnego ze skromnym krecikiem? To i dużo więcej dowiecie się w następnym odcinku tego pasjonującego serialu, w którym flaki mieszają się z olejem tworząc samowitą i powtarzalną miksturę. Ale nie ma co budować atmosfery grozy i oczekiwania, bo tak naprawdę dowiecie się tego wszystkiego już w następnym akapicie.

Krecik jest najnowszą zabawką i ofiarą tej ohydnej, niebudzącej sympatii, kociej kreatury. Parę dni temu, owa niebudząca sympatii kreatura, zwołała wszystkich swoich zaufanych drabów i rozkazała im wyszukać jakąś biedną, zahukaną sierotkę. Następnie nakazała ją sterroryzować (stąd drugi przydomek kota) w bardzo nowoczesny sposób, czyli uśpić i wykasować pamięć (na tyle, na ile technika i wiedza drabów pozwalała), a potem umieścić w jakiejś brudnej norze. Dalsze plany kota nie wykrystalizowały się jeszcze, ale niewątpliwie zamierza dokonać wielu niecnych czynów terrorystyczno-perwersyjnych, czyli to co zwykle robi ze swoimi ofiarami.

Na pewno właśnie w tej chwili kot obmyśla szczegóły swojego niecnego planu, bo dumając nad krecimi zdjęciami, radośnie pomrukuje i macha ogonem (którego nie ma), a to może oznaczać tylko jedno - mhrrruuu mhrrruu - głębokie, szerokie i bardzo perwersyjne rozmyślania - mhrrruu mhrruuu....

24 lipca 2007

Krecia opowieść - II

Cóż mały krecik mógł teraz zrobić, bez drzwi nie ma wyjścia, a bez wyjścia... o tym nawet bał się myśleć. Pozostało jeszcze brudne okienko, którego przecież nie miał siły otworzyć. Teraz na pewno nic nie zaradzi, jest wieczór, albo noc, albo... krecik właśnie zrozumiał, że nie może wiedzieć, czy jest dzień, czy noc. Wcześniej był przekonany, że jest wieczór i zaraz musi iść do łóżeczka, nie wiedział skąd wzięło się to przeczucie, tak samo jak nie wiedział skąd sam się tutaj wziął. Jednak postanowił nie psuć wcześniej ustalonego porządku, ani nie zastanawiać się więcej nad tak skomplikowanymi problemami jak geneza swojego pochodzenia i zasobu pamięciowego. Porządek musi być. Najpierw sprawy najważniejsze! Zarządził więc wieczór, narzucił sobie spokój myśli i zaplanował kreci sen w niedługim czasie. Może zbudzi się w dużo lepszym miejscu, może to wszystko jest tylko nędznym koszmarem, wytworem jakiegoś perwersyjnego umysłu. Oczywiście sam krecik nie czuł się jak wytwór perwersyjnego umysłu, ale pokoik poważnie już o to podejrzewał, a najbardziej podejrzewał o to drzwi - których nie było!

Takim oto torem podążały myśli naszego małego bohatera, porządkowały się powoli, a sam krecik mając już dalszy plan dnia od razu poczuł się lepiej, bezpieczniej. Sen jeszcze nie zagościł ani w krecim mózgu, ani oczętach. Nie było co robić. Tylko łóżeczko, stoliczek i... pamiętnik! Zapomniał już o nim, ale teraz tylko biedny, sierotowaty pamiętniczek mógł zająć kreta przed snem. Zasiadł więc i otworzył go na pierwszej stronie. Pusta! Następne tez nie były zapisane, nie znajdzie się nic do poczytania przed snem, szkoda - pomyślał biedny krecik, ale puste kartki nie dawały mu spokoju. Odnalazł ołówek, bo poeci piszą tylko ołówkiem i choć krecik za poetę się nie uważał (i nigdy nim nie będzie), to jednak bardzo spodobał mu się wygląd samego ołówka, a także rezultaty jego działalności, zaczął pisać:

Koffany pamiątniczku!
Jestem małom dzieffczynką, która gdzieś podskurnie czuje, że nazywana jest (lub kiedyś była) krecikiem. Może to moje przezwisko, pseudonim, imię, naprawdę nie wiem. Łobudziłam się dziś ze snu i nie wiem gdzie jestem, może to teraz ja śnić, a łobudzę się dopiero po snu zakończeniu. Nawet wolałabym się łobudzić, bo ten sen (jeśli jest snem) wcale mi się nie podoba, okienko mam brudne, a drzwi to wcale nie mam. Co to za życie, bez drzwi! Przecież drzwi to moje okno na świat!


Kret bardzo się wzburzył podczas pisania, ale ostatnie zdanie uratowało go. Było tak zabawne, że mimowolnie zaczął się śmiać i dobry humor od razu do niego wrócił, albo raczej pojawił się po raz pierwszy. W takim oto uchachanym humorze kontynuował:

Pamiątnicziu drogi mój, pamiętaj com ci napisała. Jak jutro wstanę i znowu nic nie będę pamiętać to wtedy przeczytam co mi masz do powiedzenia i od razu będę mondrzejsza. Przeczytam, że wcześniej tu byłam i że pamiętałam co nieco, tylko zapomniałam podczas snu. Może moja pamięć jest aż tak ulotna! Sam widzisz pamiątniczku, żeś jest moim jedynym ratunkiem, spisuj się dobrze i rzycz mi miłej nocy. Teraz idem spać i niech jutrzejszy dzień będzie lepszy.

Jak napisała tak i zrobiła. Pocałowała kochany pamiętniczek, a sama pomknęła do łóżeczka. Była bardzo zadowolona ze swojej twórczości, a my już wiemy dlaczego poetą nigdy nie zostanie - robi straszne błędy, a i składnia nie grzeszy poprawnością. Nic to, krecikowi się podoba, a przecież tylko on będzie czytał swój sekretny pamiętnik. Niech wiec biedaczyna śpi spokojnie i obudzi się w lepiej wymyślonym świecie.

Krecia opowieść - I

Był późny wieczór, mały krecik, czyli pełnoletnia już dzieffczynka zabierał(a) się do swojego pamiętniczka. Oczęta miała podkrążone, a z ust toczyła się... nie, to tylko ślina - tak się biedactwo zamyśliło, że zupełnie zapomniała o regułach dobrego zachowania się przy pamiętniczku. Szanowała go przecież, choć go nie znała, ale tyle myśli skłębiło się w tej malutkiej głowince, że wybaczymy jej to drobne niedopatrzenie. Była w swojej norce, sama, więc komu nieznaczny nadmiar śliny mógłby przeszkadzać? Teoretycznie nikomu, lecz nie domyślała się, że my wszystko widzimy. Ale co to, krecik nerwowo się obraca, szuka, węszy, coś usłyszał?! Zaniepokojony obciera usteczka obrusikiem, przy czym przygląda mu się badawczo, skąd on-obrusik tutaj się wziął, a ja? Tak dużo myśli, a tylko jedna mała główka! Ale ważniejsze są głosy, kto to jest i co mówi? Tak cicho i niewyraźnie, skąd ten głos i czy naprawdę jest to głos, może tylko złudzenie, choroba?
ciiiiiiiiiiii.....

Porzucając na chwilę naszego głównego bohatera, pragniemy wyjaśnić, że owe tajemnicze szepty nie były zaplanowane. Zatrudniony narrator okazał się niedokształconym gamoniem i nieudacznikiem, nie potrafił poprowadzić narracji w ciszy i przyjaznej dla bohaterów atmosferze. Na szczęście został już zwolniony i zastąpiony. Mamy nadzieję, że nowy narrator lepiej zaspokoi pokładane w nim nadzieje. Z naszej strony możemy tylko szczerze przeprosić czytelników i bohaterów tej opowieści za powstałe niedogodności i obiecać, że więcej się to nie powtórzy.

Szepty ustały, krecik trochę się uspokoił, ale nie przestał rozglądać się po swojej ciasnej norce. Niewiele było tam do oglądania. Już wiemy, że pamiętniczek leżał na stoliczku, a pomiędzy nimi był obrusik, obśliniony. Poza tym krecia norka posiadała niewielkie łóżeczko kreciego rozmiaru i jeden taborecik, na którym obecnie siedział jego właściciel. Ściany były puste, szare, zupełnie nie przystrojone. Jedyne okienko w kreciej norce było tak brudne, że nic nie było przez nie widać.

Krecik wciąż dumał. Kontemplację stoliczka i pamiętniczka już zakończył, teraz zajął się ogólnym krajobrazem swojej norki. Brudne okno bardzo go zaniepokoiło, zawsze wydawało mu się, że jest czyścioszkiem, teraz już nie był taki pewien. Tak samo nie był pewien takich zwrotów jak 'od zawsze'. Wolał inne słowa, 'odkąd pamiętał' pasowałoby mu znacznie lepiej. Pamiętał bowiem bardzo niewiele, tylko to że siedział od jakiegoś czasu przy stoliczku, ale jak długo to trwało i po co tam siedział, tego już nie pamiętał. Wiedział że jest krecikiem, czyli malutką dzieffczynką, ale nie wiedział dlaczego i od kiedy. Miał dziwne uczucie, że wszystko zaczęło się dopiero dwa akapity temu. Niepokoiło go to, lecz po krótkiej chwili kreciej zadumy bardziej prozaiczne problemy wyszły na pierwszy plan. Okazało się bowiem, że krecik jest zbyt słabą istotką, by otworzyć swoje brudne okienko, a tak bardzo chciał zobaczyć co jest na zewnątrz i gdzie się znajduje. Poszukał wzrokiem drzwi i nagle przerażająco go olśniło, jak mógł wcześniej tego nie zauważyć - krecia norka nie miała drzwi!

c.d.c.n

20 lipca 2007

The National

Może kret ma ochotę na coś nowego? I nie tylko nowego w sensie kreta samej istotności, ale także w ogólnej ogólności - jaśniej pisząc: polecanka z roku 2007, tak żeby krecik za parę miesięcy mógł na forum napisać: "moja ulubiona płyta z tego roku to Boxer by National" :)

National gra klimatycznego, zgrabnie zaaranżowanego rocka, mniej więcej tak jak Tindersticks czy Willard Grand Conspiracy, miło, ciepło i przytulnie... oraz to co krety lubią najbardziej czyli głęboki wokal, khy khy, pewno po to żeby do niego wzdychać.

Kot może się zainteresuje jak usłyszy, że panowie mają spore związki z Clogs'ami. Jeden z braci tworzących National gra także w Clogs'ach, a główny ich aranżer 'dorabia' czasem u kolegów. Muzyka jest inna, w przeciwnym razie nie potrzebowaliby dwóch różnych zespołów, ale ogólna charakterystyka ładności jest... hmm, też inna ;)

Wydali już cztery płyty bieżąca Boxer, ma swoją dwuutworową reprezentację na myspejsie, żeby było prościej, są to dwa kawałki rozpoczynające płytę. Pierwszy Fake Empire, najlepszejszy, jak się komuś nie spodoba, niech nie próbuje dalej, tam będzie tylko gorzej, khy khy, mimo to drugi, Mistaken For Strangers, też jest bardzo dobry.

18 lipca 2007

Jesu / shoegaze

Słuchając najnowszej płyty Jesu, bardzo dobrej zresztą, przypomniały mi się zupełnie inne klimaty muzyczne, niż te, które myślałem że mi się przypomną. Przypuszczałem, że usłyszę dźwięki w stylu Godflesh i Neurosis, albo przynajmniej coś w klimatach nowometalowych typu Isis czy Sunn. Nic z tego, o ile wszystkie te post-metalowe i doomowe naleciałości są wyraźnie słyszalne, to jednak na pierwszy plan wysuwa się styl shoegazowy. Nie jest to żadne przypomnienie przeszłości, lecz bystre użycie starej metody do czegoś nowego, bo takie shoegazeowe narzucenie tekstur na materię metalowo-doomową słyszę po raz pierwszy. Wyszło coś ciekawego, tym bardziej, że nie wiadomo czy finalnemu efektowi bliżej do słodkich (na swój sposób) shoegazowych piosenek, czy do ciężkiego, doomowego grania - jest coś pomiędzy: ciężkie i łagodne zarazem, ba - ja słyszę nawet Red House Painters, czyli pomieszanie z poplątaniem: jęczący (slowcore) metal-shoegaze! Dodatkowo całość jest cudnie wyprodukowana, co dziwi i cieszy, widocznie jeszcze nie wszyscy ogłuchli.

Z powyższego wnoszę że odbiór tej płyty często będzie niepełny. Dla metali - zbyt popowe, za bardzo jęczące i umęczone. Dla publiki alt-rockowej - zbyt ciężkie. Choć nie ma powodu żeby w dzwony bić, przecież ta straszna metalowa dzicz, khy khy, coraz częściej sięga do post-rockowych wynalazków (cokolwiek to nie oznacza), a z drugiej strony wymuskani alt-rockowcy szukają ciężkości w post-metalu czy innych mastodontach. Więc pewno przesadzam z tym niezrozumieniem, poza tym ci straszni metale nie znają Jesu, khy khy.

Miałem ochotę na przypomnienie klasycznego shoegazu na przykładzie, alem się rozpisał o Jesu, niepotrzebnie, bo miało być o czym innym, choć shoe-tutorialu i tak by nie było, nie znam się, hihi. Teraz można szybko wspomnieć o My Bloody Valentine, popowym Ride, Lush, o rozmarzonym Slowdive i o moim ulubioym Catherine Wheel, które miało być tym przykładem - innym razem.

17 lipca 2007

co słychać na budowie?

Pewnego, jeszcze nie tak bardzo słonecznego dnia, czyli w ubiegłym tygodniu, przyszli do króliczej nory robotnicy. Nic specjalnego, powiercić, przekuć tu i tam, wrzucić kabelki itd. Zapowiadały się parogodzinne nudy, bo co robić? Można zabawić się intelektualną rozmową z panami, nie? Na przykład o wyższości kabli miedzianych nad aluminiowymi, albo o gładzi szpachlowej, ekhem, ano można, tylko do takich rozmów to ja trochę za głupi jestem, zdarza się (ale dlaczego akurat mi?)

Panów było dwóch, lat około sześćdziesięciu - wszyscy młodsi widocznie wyjechali - więc sprawa nie przedstawiała się kolorowo. Trudno. Usiadłem w kąciku i łypiąc okiem dookoła, kontemplowałem jak sufit sypie się na podłogę i wsłuchiwałem się w trzeszczące dźwięki wiertarki. Nudy. Potem słówko, dwa słówka, rzucenie okiem na zniszczenia i... nudy. Następne słówko, dwa, trzy słówka... i już prawie doszło do wspominków typu 'za moich czasów', że teraz to inna generacja ludzi - to zdaje się ja rzekłem, khy khy, gupek jestem, ale pan na to:
- moja generacja, była taka piosenka... the who, chyba...
- uhm, ale to nie moja generacja, to o innych czasach, hmm, hmm
Facet usłyszał gdzieś o piosence i szpanuje tutaj - myślę sobie - ale słów jeszcze kilka i nie pamiętam już skąd i dlaczego:
- Rolling Stones, noo, ci to byli, ale skończyli się na tej płycie z koźlą głową
- Goats Head Soup? - odparłem już nieco bardziej zdziwiony, ale dobra, może Stonesów zna, czemu miałby nie znać? Nastąpiła więc mała stonesowa wymiana zdań, w której okazało się, że gość ma w tej sprawie całkiem niezłe pojęcie. Raz tylko przyporządkował utworek nie do tego albumu, albo niekoniecznie znał daty (które przez swój pedantyzm dopowiadałem ja), ale to nieważne. Już zacząłem się dziwić, że w takich okolicznościach trafiłem na fana Rolling Stonsów, gdy zza drzwi wyskakuje drugi i rzecze:
- no, Stonesi to było coś, ja albumów to nie znam jak kolega, ale za to chodziłem na koncerty. Na Stonesach też byłem...
- yyy, eeermrm - chwila króliczej refleksji - ale tam nie wszystkich wpuszczali
- tak, tak, ale mi się udało bo cośtam cośtam i jeszcze cośtam (bla bla bla)
- acha (bla bla bla)
- i na inne koncerty się chodziło...

Po czym otrzymałem wiązankę nazw z ówczesnej sceny rockowej m.in. kultowi teraz w kręgach altrockowych Polanie oraz wychwalany w TV Kulturze Romuald i Roman. Ale to był dopiero wstęp, jak usłyszał to ten drugi, bardziej płytowy i światowy, to wyjechał ze swoim, bo skoro polskie RiR, to trzeba wspomnieć Grateful Dead, khy khy, i podśmiechujki, że goście tak grali, bo ćpali, potem Hendrix, że był gość, a jak grał: tratata i śpiewu, śpiewu (efekty dźwiękowe) - sex machine? - podłapałem, ale szybko zostałem poprawiony - machine gun - hihi, ale ftopa.
Dalsze nazwy posypały się jak z worka, nie pamiętam wszystkich, nieważne. Mnie zamurowało, choć nie, przesadzam, przecież podtrzymywałem rozmowę i zgrabnie (?) wtrącałem to i owo, tak żeby było widać, że jestem w temacie i można spokojnie brnąć dalej. Poza tym najczęściej robiłem za kalendarium, pan za to bardziej pamiętał albumy po okładkach, hihi. Ja przy takim gadaniu musiałem wysilać mózgownicę, zabawne, choć oczywiste, bo jak ktoś naoglądał się ogromnych okładek winylowych, to wie co i jak wyglądało, podczas gdy ja często nawet zwykłych CDkowych okładek nie widziałem, nowe idzie.

Pogawędka pod naporem mnogości nazw stawała się coraz bardziej chaotyczna, za dużo naraz. Pan bardziej koncertowy zgubił się zupełnie, ale udało mu się powrócić do boju z bardziej regionalnym tematem i tu mnie miał, bo okazało się że w dziedzinie rocka węgierskiego jestem lama. On też nazwami nie strzelał, ale z pomocą 'płytowego kolegi' wybrnął z sytuacji, hihi, ale kolega - skoro już zawędrowaliśmy bliżej naszej granicy - zaczął z krautrockiem, znajomość Can'a już mnie tak nie zaskoczyła, mówił że fajne i transowe, bo przecież jest fajne i transowe (choć Neu! już nie znał), ale jak wyjechał z Faustem to wymiękłem, no bo ludzie i zwierzęta, kto normalny słucha pierwszej płyty Fausta (dla niego 'ta z ręką'), rozumiem, że ktoś na pewno słucha, ale żeby spotkać takiego gościa w roli budowlanego robotnika, w takim wieku, rety. Potem już nic mnie nie zdziwiło, ani Velvet Underground, ani Soft Machine i Gong, ani Amon Duul... Magmą się pochwaliłem - znał, popolka już nie.
Krótko mówiąc bardzo prog rockowe klimaty, ale bez wspominania zbyt znanych zespołów jak Pink Floyd (choć o pierwszej płycie było trochę gadu-gadu, ale to co innego) czy King Crimson (o nich tez było, ale w wersji po-karmazynowej), bo to byłby obciach, hihi.

Podsumowując, panowie okazali się ciekawi, na dodatek nieźle się uzupełniali, jeden bardziej teoretyczny, drugi praktyczny. Poglądy też interesujące, nie chodzi o to żebym się zawsze zgadzał, ale ciekawe, miło było posłuchać - bo głównie tym się zajmowałem. Czego mi brakowało to jakiejś zwartej formy, nie sądzę żebym sam był zwarty, wręcz odwrotnie, ale na sobie tego nie widzę.. ale nie, nie ma co zrzędzić, poza tym gość się usprawiedliwiał, że tak z zaskoczenia, że nieprzygotowany, a na dodatek w pracy jest. Racja.

Jaki z tego morał? Po co to piszę? Morał taki, że można spotkać kogoś ciekawego w najmniej oczekiwanym momencie, a piszę dlatego żem się zdziwił. Za bardzo człowiek posługuje się stereotypami, co może prowadzić do idiotycznych pomysłów, że fajnej muzyki słuchają tylko panowie w białych, świeżo upranych kołnierzykach, ech. Może czas zmienić branżę i iść na budowę, a może sam kiedyś, po sześćdziesiątce, skończę dorabiając w jakiejś nienowoczesnej dziedzinie.

14 lipca 2007

Niemen - Enigmatic

Niemena nie trzeba przedstawiać, ale jego muzyka nie jest u nas zbyt popularna, są ku temu powody. To prawda, że jego trzy pierwsze płyty przynoszą ładne popowe piosenki i hit, którego nazwy lepiej nie wymawiać. Jednak dopiero potem nastąpił artystyczny szczyt twórczości Niemena. Płyta Enigmatic z roku 1969 jest pierwszą z serii genialnych płyt. Mało tego, uważana jest za najlepszą płytę polskiego rocka, mocne słowa, khy khy, ale nie ma się z czego cieszyć, bo jego następne są może lepsze, jednak na pewno mniej przystępne.

Enigmatic zawdzięcza swój sukces kolaboracji Niemena z muzykami jazzowymi. Dla mnie najjaśniejszym punktem jest gra perkusisty, Czesława Bartkowskiego.

Pierwszy na płycie, epicki Bema pamięci żałobny rapsod z długim organowym wstępem, zyskał nawięcej zagorzałych fanów i na nim skupia się krytyczna myśl. Jednak trzy kawałki z drugiej strony wcale nie są gorsze. Właśnie one doczekały się czegoś w rodzaju teledysków. Pokazali je w TVP Kultura, w programie o polskiej muzyce rockowe lat 60tych. Jakaś dobra dusza nagrała je i umieściła na tubie, hail!
Dobra jakość.



13 lipca 2007

o mnie, blogusku i czymś jeszcze

Ciekawe jak długo uda mi się utrzymać tempo jednego wpisu na dzień. Wymyśliłem, że w cyklu muzyka-lyteratura-film-polemika (monolog?) będzie to bardziej realne. Ględzenie cały czas o jednym byłoby nudne, nie? A może ma ktoś jeszcze inną tematykę na myśli, żeby było pięć kategorii? W zasadzie o filmach niewiele mam do pisania, ale bajki mogą mnie uratować, khy khy. Polemika jest na tyle 'free', że nawet pisząc takie głupoty wykonam plan.

Ale skąd się wzięła taka chorobliwa ambicja żeby pisać raz dziennie? Ano nie wiem, tak znienacka blogusek mi się przypomniał, pewno równie niespodziewanie mi się znudzi. No i ciekawe kiedy zwierzaki się zorientują, że ja sierota coś piszę. Jak dotąd tylko ledzik, a z niego taki zwierzak jak ze mnie papuga, ech. Ups, miałem nie narzekać - ale i tak się nie zniechęcę, a co! Ćwiczę warsztat (że co? to ja mam jakiś warsztat?), żeby po 10latach móc napisać, errmm, wiersz.

Ufff, wcale nie zamierzałem pisać takiego wstępu, miast tego chciałem rozważyć różnicę w odbiorze książek i muzyki. Widzicie, przy Czechowie napisałem, że po drugim czytaniu miałbym ciekawsze spostrzeżenia. Jednocześnie zdradziłem się, że żadnego jego dziełka nie przeczytałem więcej niż jeden raz! Straszne, nie? Ano nie, bo nieczęsto wyraża się zniesmaczenie na fakt oceniania książek po jednym czytaniu - to normalka. Tylko w wypadku takich dzieł jak Ulysses, po stwierdzeniu: "nie podobało mi się, przeczytałem tylko raz (częściej: nie skończyłem)", będzie się uznanym za cymbała, khy khy.

Teraz pomyślcie, co będzie jak jakiś recenzent przyzna się, że opisywaną płytę przesłuchał tylko raz?

12 lipca 2007

Owca w Wielkim Mieście - pilot

Jakie cudne rzeczy można sobie przypomnieć w trakcie przeglądania różnych stronek. W taki oto sposób natknąłem się na filmiki tej bardzo króliczej kreskówki, ech, wspomnienia.

Był rok 2001 i mały króliś (nie taki znów mały), który jeszcze nie myślał o zostaniu królisiem, po powrocie z ciężkich (khy khy) wykładów (na które najczęściej nie chodził) zwalał się na fotel i oddawał bezmózgiemu oglądaniu swojego ulubionego kanału TV - Cartoon Network. Wtedy nadawali jeszcze fajne bajki, teraz jest z tym gorzej - zdarza się. Ale to nie miejsce i pora na narzekanie, bo wtedy oto zobaczyłem po raz pierwszy owcę o imieniu Owca. To była miłość od pierwszego wejrzenia, a dziś - po przypomnieniu - mogę stwierdzić, że bardzo dobrze ulokowałem swoje uczucia, bo to cudna baja jest!

Nawet nie zdawałem sobie sprawy jak mocno ta kreskówka odbiła się na mojej psychice, wczoraj dopiero to sobie uświadomiłem. Skąd mogło się u mnie wziąć beeczenie, jeśli nie z tej bajki właśnie? Nie mam innego pomysłu, a ja głupi myślałem, że to z powietrza na mnie spadło.

Tyle o mnie. Serial nie zdobył sobie ogromnej popularności. Po zakończeniu emisji nie było powtórek (chyba), jak to się dzieje z innymi kreskówkami w nieskończoność powtarzanymi, szkoda, a może nie. Za to jak zacząłem gogolować, przekonałem się że Owca nie został zapomniany. Znalazłem nawet stronę na polskiej wikipedii, tam znajdziecie dokładniejsze info, a w wersji angielskiej jeszcze więcej.

Od siebie napiszę, że baja będzie cudna dla tych, co lubią humor Pythonowski. Może mi ktoś wytknąć, że napisałem niegdyś, że Pytony mnie śmieszą i nie śmieszą zarazem. Cały czas to podtrzymuję. Po prostu wolę odnowioną wersję takiego humoru. Owszem doceniam nowatorstwo Cyrku, ale oglądać wolę filmy, które je twórczo wykorzystują i brną w dalszą nonsensowność. Sam Monty Python jest już trochę przewidywalny, nie zawsze, ale jednak.

Przed wami odcinek pilotowy (in english), w trzech częściach, bo tak się dzieliły wszystkie odcinki.



11 lipca 2007

Antek Czechofff

Nie można tak ciągle o gupiej muzyce i gupich gupotach, można o mondrej lyteraturze, a co! Może mi trochę tej mondrości skapnie. Wątpicie? Ja też.

Kiedyś pisałem o Dostojewskim, niewiele, ale tamten sierot jest dość znany. Dziś o Czechowie, który też jest znany, ale niewspółmiernie mniej. Chyba nie doszedł u nas do statusu lektury, zdarza się. Ale nie ma co jęczeć, lektury są be i tak winno pozostać, khy khy.

Sierotek Czechow (ur 1860) długo nie pożył, zmarło mu się w wieku 44 lat. To tłumaczy jego niezbyt duży dorobek pisarski, który jeśli uwzględnić jego inne zajęcia, wcale nie jest tak mały. Był lekarzem, zmarł na gruźlicę, czyli niegdysiejsze suchoty. Tyle faktów wystarczy, bo życiorys to każdy potrafi przepisać, nawet ja!

Opis twórczości zapewne też można przepisać i tym oto stwierdzeniem zabiłem sobie ćwieka, chyba nie warto nic pisać, beznadzieja. Czechow pisał właśnie o beznadziei, ale trochę innego rodzaju, ech. Wsławił się jako nowelista i dramaturg. Nie ma jednak na koncie wielkiej powieści i to najczęściej mu się "zarzuca". Ale to taki typ pisarza, który bardzo dobrze czuje się w krótkich formach. Wystarczy mu kilka zdań, żeby czytelnik wpadł w klimat, najczęściej dołujący. Nic tylko bić łbem o ścianę. Przypomina mi to warsztat pisarski Józka Rotha, któremu jednak udało się napisać dłuższą rzecz (o nim innym razem). Trzeba jeszcze wspomnieć o Franku Kafce. Obydwa porównania są odwrotną chronologią, a to wiele mówi o nowatorstwie Czechowa. Spokojnie można go posądzić o egzystencjalizm.

Rozgadałem się, a powinienem się już zabrać do polecania, bo jeszcze nikt nie dotrwa do tego momentu. Jeśli chodzi o nowelki to jest ich dużo, a między nimi sporo zwykłej pisaniny, należy więc ostro przyłożyć się do selekcji. Ciekawe opowiadania, które przeczytałem to: Atak, Pojedynek, Czarny Mnich, Dom z facjatą. Nabokov za najcudniejszą uważa Damę z pieskiem, ale ja bym polemizował. Są jeszcze Chłopi, nowelka wiejska, przygnębiająca. Na drugim miejscu uplasowało się u mnie opowiadanie Moje Życie, łączy w sobie beznadzieję miejską i wiejską, całość pokazana na przykładzie jednej, rozwijającej się ludzkiej sieroty (chłopię). Temat obszerny, a zmieściło się w nowelce, po co marnować słowa. Gdybym ja tak potrafił, ech.

Miejsce pierwsze zostawiłem na koniec, jest nim Sala Nr 6, po prostu cudne. Występują:
- sierota-nieudacznik, albo prześladowany wariat
- lekarz urzędujący w małej miejscowości, który popada w marazm, bo jest... w małej miejscowości (klasyczny czechowski temat)
- trochę cwaniaków dla dekoracji, czyli ludzi zwykłych.
Rezultat: łbem o ścianę i do wariatkowa.

Czechow-dramaturg jest nawet ważniejszy niż Czechow-nowelista. W Angli jest drugim, po Szekspirze, najczęściej granym autorem - tak przynajmniej piszą. Jego cztery ostatnie dramaty są już uznane za klasyczne. Pierwszy Mewa jest króliczy ze względów witkiewiczowskich, na nim była wzorowana Kurka Wodna (o niej innym razem). Sama akcja Mewy (tudzież Czajki) jest dość podobna do gadaniny którą stosował Witkacy w całej swojej twórczości, czyli parę ludzi ględzi o sztuce, miłości, polityce i życiu... i nic z tego nie wynika. W tej sztuce wynikł przynajmniej trup - przewidywalne, nie? ;)
Wujaszek Wania, także cudny, a Trzy Siostry tym bardziej, tutaj znowu mamy małą mieścinę i dużo nudy - jak zwykle. Ostatni dramat, Wiśniowy Sad już nie jest tak króliczy (brak trupa), choć są ludki które uważają go za najlepszy, pewno chodzi o klasyczną tematykę rosyjskich 'szlacheckich gniazd'.

Podsumowując: w konkurencji dramatyczniej brak króliczego faworyta, może po drugim czytaniu. Mogę jednak umieścić Czechowa na drugim miejscu w konkurencji najkróliczniejszych pisarzy rosyjskich, za Dostojewskim.
-------------------------------------------------------
- A może się w profesorowej zakochałeś?
- Jest dla mnie przyjacielem.
- Już?
- Co znaczy "już"?
- Kobieta może się stać przyjacielem mężczyzny tylko w tej kolejności: z początku dobra znajoma, potem kochanka, a potem dopiero przyjaciel.

"Wujaszek Wania"

10 lipca 2007

Motherhead Bug / Sulfur

Głupio pisać o czymkolwiek, wiedząc że i tak nikomu (albo prawie nikomu) nie będzie się chciało szukać i sprawdzać co to jest, i czym to się je. Nędza. Ale jak można coś zlinkować to od razu lepiej idzie, a jak nie idzie, to przynajmniej mogę sobie wyobrazić, że jednak idzie. Dziś o mało znanych zespołach, które jakimś dziwnym trafem mają darmowe utworki na last.fm, całkiem dobre utworki... pfe, wróć... bardzo dobre utworki!
Ale zacznijmy od początku.

W latach 80tych zaczął tworzyć pan Foetus, czyli Jim Thirwell. Dziś o nim nie będzie, ale ci o których napiszę grają podobnie. Mniej industrialnie, bardziej z życiem i to być dobre. W tym samym czasie żyli i pili pan Cave i pan Waits, dziś też o nich nie będzie, ale ci o których napiszę mogliby tak brzmieć - nie brzmią.

Po latach 80tych niespodziewanie nastały lata 90te, cóż to była za niespodzianka! Te szokujące wydarzenia doprowadziły do wydania debiutu Cop Shoot Cop. Panowie grali prawie jak Foetus, ale dziś też nie o nich będzie. Po rozwiązaniu tegoż zespołu, jeden z jego fundatorów, pan Tod, założył kolejny zespół: Firewater, który gra jak pan Waits lub pan Cave podlany indie-rockowym sosem. Dziś o nim nie napiszę, ale to dobry zespół.

Wracając jednak do Cop Shoot Cop, o którym nie będzie tu mowy, muszę napisać, że pan David Ouimet też był jego założycielem, bo tak to się porobiło, że jakiś zespół może mieć ich wiele, dziwne czasy. A więc tenże pan opuścił zespół (tak, ten o którym nie będę więcej pisał) po nagraniu pierwszej płyty i zaprosił kolegów do projektu o nazwie Motherhead Bug. Niezbyt trwała była to grupa, pozostawiła tylko jedną płytę, ale za to bardzo dobrą płytę: Zambodia (1993). Użyte na niej instrumentarium jest dość szerokie jak na zespół rockowy, choć czy to jest jeszcze rock czy już nie można dyskutować, ale nie trzeba - to jest rock, ale taki teatralny. Klimat Waitsowy, albo lepiej pisząc Kurt Weill'owy jest mocno wyczuwalny, a poza tym całość brzmi jak pan Foetus, lecz mniej industrialnie, bardziej z życiem. Wspominałem już o tym?

Nie ma co więcej pisać, radzę posłuchać. Jak ktoś nie będzie tańcował, to jest sierot. Poniżej link do pierwszego kawałka z płyty, bardzo hitowy i króliczy, na dodatek trzy razy się kończy, z czego dwa to oczywiście udawanki, denerwujące, cudne.
My Sweet Milstar

Parę lat po tych wydarzeniach pan Ouimet postanowił rzecz powtórzyć i założył nowy zespół. Nazwał go Sulfur, ale pewno nikt by się nie obraził jakby nazywał się Motherhead Bug, choć nowy twór był trochę inny. Wokalami zajęła się pani o głosie prawie tak strasznym jak ten który posiada Diamanda Galas, z tejże przyczyny muzyka była mniej taneczna, a bardziej gothycka, yey. Jedyna płyta która została nagrana ma na imię Delirium Tremens (1998) i brzmi tak jak jej tytuł.
Revolution
Nova Sangre

miłego króliczenia!

9 lipca 2007

Wy zaflogane kwadratowe zboki....

Wy zaflogane kwadratowe zboki! Myśleliście, że przestanę pisać, że dam sobie spokój, bo nikt nie czyta, bo gupoty, trójkątne gupoty! Ale nie dam się tak łatwo, ja tu nieść misję! Ja mieć misję! Ja zjeść! (się?)

Największym zbokiem jest oczywiście kot-perwersant. Nie dość że pokicaniec jeden kazał mi bloguska pisać, a teraz sam swojego zdechlaka porzucił. Wiedziałem, wszyscy wiedzieli, khy khy. Ale to nie główny przyczynek do zbokowatości kota. Głównym jest to że piszę to na jakiejś goglokupie, może gdyby to był blugusek na gazecie, to za wspaniały tytuł (np wyflogane zboki) dostałbym się na stronę główną, a wtedy wiadomo co: fanki, bogactwo i władza!

Ermm, ale co ja chciałam napisać, yyyy, straciłam wenę, a przy okazji nawet płeć zmieniłam, nie wiem jak to się stało. To przyszło tak nagle, uderzyła mnie skróliczona fala kobiecości, auuu. Teraz chce mi się... aż się wstydzę napisać czego mi się chce.
Wrrr