31 marca 2007

Dostojewski

Rzekłem u kota, że będę pisał o poważnej literaturze, a nie piszę. Teraz, ze wstydu, postanowiłem to naprawić. Pozostało tylko wydumać co może pójść na pierwszy ogień. Tak żeby było wystarczająco wielko, a nie dość nudno. Po tytule widać na kogo ostatecznie padło, ten gość zapewni mi stado fanek i komentatorów ;)

Wiecie jaka jest najbardziej królicza powieść Dostojewskiego? Zbrodnia i Kara - nee, Idiota - nee (choć tytułowy bohater niewątpliwie wygrywa w kategorii: najcudniejsza postać stworzona przez Dostojewskiego), Biesy - neee (ale to bardzo królicze jaja z organizacji spiskowych), pewno więc Bracia Karmazow, bo ta kniga prowadzi w rankingach krytyków... sęk w tym, że ja nie wiem dlaczego.

Nie wiem też, czy jest to najlepsza powieść i czy w ogóle jest to powieść, ale miano króliczności uwalnia mnie od myślenia o najlepszości. Mogę jednak z dużą dozą pewności napisać, że jest to najbardziej nowoczesna rzecz jaką Dostojewski napisał. Wiecie ile owa rzecz liczy sobie stron? Sto! (niesłownie: 100). Tak jakoś się przyjęło w ogólnej świadomości, że jego powieści są opasłe, szczególnie te najlepsze. To akurat jest wyjątek, który reguły tej nie potwierdza (bo wyjątek reguły potwierdzać nie może, zapamiętajcie to raz na zawsze i nie piszcie nigdy i nigdzie takich bzdur).

Już podaję tytuł, bo widzę że sikacie po nogach z podniecenia, idzie o Notatki z podziemia. Powieść ta jest przypadkiem odosobnionym w twórczości Dostojewskiego i o ile jest zapowiedzią tego co nastąpi (poprzedza ona ciąg sławnych powieści poczynając od Zbrodni i Kary), to żadna następna nie ma takiego stylu, nie jest tak bezpośrednia. Tutaj sierot-bohater-autor stoi nago i można czytać z niego jak... z książki. Nic dziwnego, że jest to lektura zalecana do przeczytania przed studiowaniem dalszych, dużo sławniejszych powieści Dostojewskiego.

Dziś określenie stylu i idei tego dzieła nie nastręcza trudności, w czasie jej wydania (1864) nie było to takie proste. Teraz od pierwszych linijek rzuca się na mózg słówko egzystencjalizm. Wszystko przez sławnych francuskich egzystencjalistów, którzy ten termin spopularyzowali, tak, że aż się rzygać chce. Dla tych którym chronologia jest obca dodam że Sartre urodził się ponad 40 lat po napisaniu tej powieści, więc jego wkład jest tutaj zerowy, w drugą zaś stronę...
Angielska wikipedia rzecze że 'Notatki' to pierwsza powieść egzystencjalna, nie będę protestował. Taki rozrzut czasowy kazałby uznać ją za proto-egzystencjalną, tu też mógłbym się zgodzić, gdyby nie to, że w wydaniu Dostojewskiego jest to wersja pełna, a 'proto' sugeruje jakieś niedorobienie.

A o czym to jest, spytacie? Więc tak:
Pewien pan sierot-samotnik pisze notatki, ot tak sobie. W pierwszej części (1/3 objętości) pan sierot przedstawia się i plecie, plecie, plecie. Tak, gada głupoty, ale bystre, takie... egzystencjalne, hihi. Dla wielu jest to fragment trudny do przejścia, bo daleki jest od płynnej prozy Dostojewskiego, tej którą szybko się czyta i z której jest znany.

Druga część (i ostatnia) to właściwe notatki tego pana, w których przypomina parę epizodów ze swojego nędznego żywota. Z początku styl dalej jest gderający, ale z każdą następną stroną ulega krystalizacji. Widać że Dostojewski wpadł już na pomysł akcji którą można opisać - wcześniej akcji nie było wcale.
W połowie książki styl już jest (miejscami wypisz wymaluj: Gombrowicz), akcja też, i powoli zaczyna się sławna proza Dostojewskiego, czyli wszystko pędzi na łeb i szyję, a główny bohater biega z językiem na wierzchu od domu do domu, po to żeby coś się dowiedzieć, coś zrobić, ale przeważnie trafia nie tam gdzie trzeba i nie na te osoby na które chciałby trafić (to w skrócie, akcja wszystkich sławnych powieści Dostojewskiego, hihi)

W ostatniej fazie książki, mamy znany ze Zbrodni i Kary, motyw ratowania dziwki. Tyle że tutaj nie kończy się tak idiotycznie jak w szkolnej lekturze, o nie! Tutaj autor bawi się w jazdę na krawędzi. Zaczyna wpadać w romantyczno-idiotyczny styl, po czym okazuje się że to tylko żart i tak w kółko. Wyraźnie robi sobie żarty z romantycznych książek tamtych czasów, a także ze swojej wcześniejszej twórczości. Jest świadomy, że zakończenie do jakiego dąży jest głupie i jak poparzony od niego odskakuje.

Przy pierwszym czytaniu, do ostatniej linijki nie byłem pewny czy oby zakończenie nie zepsuje całej powieści, ale nie psuje, ba, nawet go nie ma. Jest - ale nie ma. Biedny autor-sierotka musiał się strasznie zmęczyć i pisać dalej nie mógł. Wyskakuje więc zza krzaka i stwierdza (luźno interpretując): nie będę dalej pisał, bo to wszystko gówno, gówno, gówno, a ja gówniarz, gówniarz, gówniarz!
To już napisał Gombrowicz (albo mi się tak wydaje), ale doskonale pasuje na koniec Notatek z podziemia.

30 marca 2007

o muzyce trudnej i ambitnej

Tak, uwielbiam muzykę trudną i ambitną. Bynajmniej nie dlatego, że jest piękna, ani dlatego że jest wzniosła (a jest? Teraz nie, ale za x lat może wzniosłość znów będzie w modzie). Także nie dlatego, że lubię jej słuchać, że mi się podoba, nie, wcale mi się nie podoba, albo i podoba, nie jestem pewien, ale nie jest to ważne, ani w tym momencie, ani w żadnym innym.

Ja po prostu lubię muzykę trudną i ambitną, tj lubię o niej mówić i pisać. Pisać szczególnie, bo w wysławianiu dobry nie jestem, a i prezencja już nie ta. Tak, wolę pisać, choć z drugiej strony, mój styl pisarski też nie jest taki jaki być powinien, a końcowy rezultat zawsze nie taki jakbym chciał. Teraz też mi nie wyjdzie, ale już wiem! Ja najbardziej ze wszystkiego lubię czytać, o muzyce trudnej i ambitnej oczywiście. Tak, to jest to!

Siadam sobie przed komputerkiem (bo trzeba wam wiedzieć, iż oprócz tego, że jestem kulturalny i słucham muzyki ambitnej, to jestem też nowoczesny i nowinki techniczne nie są i obce), otwieram jakąś mądrą, poczytną stronę i chłonę. Nie żebym szukał coś nowego, skądże, to jest zbędne (w końcu jestem już kulturalny, a nie na kulturalnym dorobku), czytam o tym co już znam, np o Stockhausenie. Bardzo dobrze się wtedy czuję. Od razu poprawia mi to humor, ba, nawet cera mi się poprawia, a jaki mądry wtedy jestem! Naprawdę jestem!

Nie myślcie sobie, że czytam dosłownie o Stockhausenie, nie, to tylko taki symbol. Nic przecież z twórczości tego pana nie słyszałem (a może i słyszałem), on już jest przeżytkiem w moich wysokich sferach. Rozumiem jednak, że czytają mnie także mniej kulturalni ludzie, więc wymieniając bardziej uczone i zasłużone nazwiska, mogę zostać niezrozumiany. Czasem trzeba się poświęcić i zniżyć do odpowiedniego poziomu, więc pamiętajcie, że to tylko symbol i ja o tym wiem, szczególnie tego drugiego nie zapomnijcie!

Ja wiem co teraz sobie pomyśleliście, że słucham tylko muzyki poważnej. Ha! Bardzo się mylicie i piszę to z niekłamaną radością. Ja słucham bardzo różnej muzyki, tak różnej, że sam nie wiem jaki gatunek lubię najbardziej... ach i znowu się złapałem na tym, że piszę o gatunkach, ale ja przecież takimi podziałami się nie zajmuję. Ja dzielę muzykę na dobrą i złą, dobra to ta której słucham ja - czyli trudna i ambitna - a zła to ta, którą słucha hołota, czyli wy.

Obraziliście się? Acha, to dobrze, bo już zmierzałem do morału, a ten jest zresztą oczywisty: Słuchajcie tylko dobrej muzyki, czyli trudnej i ambitnej, a może za jakiś czas będziecie tak mądrzy i kulturalni, jak mądry i kulturalny jestem ja.

23 marca 2007

sierotek o sierotkach i innych potworkach

There are already hundreds of forums where people call each other fags for not having heard of Slint before the band even formed, or for not having seen all the Star Wars outtakes, or for not having boosted their OINK ratios. That kinda thing can be amusing enough, but it's brutally conformist too, and has gotten very boring. So I hope that people will be cool to each other here.

Tak napisał gość o którym pisałem poprzednim razem. Napisał to na własnym forum, które całkiem niedawno powstało, w temacie o zasadach mających tam panować. Bardzo mądrze napisał, a przy okazji zaczepił o temat który i mnie bardzo zajmuje.

Bo widzicie małe misie. Jak przychodzi jakaś sierotka na forum, takie czy owakie, i przyzna że nic nie wie o Led Zeppelin, Pink Floyd czy innych takich, to od razu zostanie wyśmiana. Biedne są takie sierotki, wiecie? Podając za przykład PF & LZ przesadziłem w odwrotną stronę niż zrobił to pan z Mountain Goats, ale mam nadzieję, że każdy załapie o co chodzi.

Napiszę nawet jaśniej, chodzi ni mniej ni więcej tylko o znajomość tzw klasyki. Przychodzi mała sierotka, ma 16 latek i nagle zarzucają jej, straszne potwory, że nie zna klasyki. Reeeety, to straszne - myśli sobie biedna sierotka - wraca do chatki i zabiera się za nadrabianie zaległości. Nadrabia i nadrabia, słucha, czyta, słucha, czyta, nadrabia i wychodzi z chatki po 20 latach i co? I jest starym zgredem, biedna sierotka. Szkoda wam jej teraz, he? Mi szkoda i to bardzo, chlip ;(

Bo co to jest owa klasyka? Pamiętajcie małe misie, jak spotkacie na forum jakiegoś zgreda, który będzie chciał was wyśmiać za nieznajomość klasyki, zapytajcie się co jest ową klasyką! Tylko nie dać się zbyć takiemu zakutemu łbowi gadaniem o tym, że to jest oczywiste, tani chwyt. A jeśli zacznie cokolwiek podawać to potem prosta sprawa wyśmiać takiego palanta, że nie dodał jakiś absolutnie-absolutnych klasyków, i zgred będzie dodawał i dodawał i dodawał aż padnie, ha!

Taaak, ale żeby zagiąć takiego gupka, trzeba najpierw znać takie klasyki, ciężka sprawa, zawsze można sprowadzić pogotowie klasykowe. Nie wiem czy to coś da, ale można próbować. Tak wiem, marny to wywód, ale zdążam do tego, że jeżeli ktoś chce ułożyć listę muzycznych klasyków i będzie się rozdrabniał na jakieś floydy i zeppeliny (czy cokolwiek innego) to niewątpliwie nie skończy na jednym tysiącu tytułów, bo przecież nie będąc zbytnio wybiórczym musi się do takiej liczby dość. I powiedzcie mi teraz, jak nastoletnia sierotka ma przesłuchać tysiące albumów, żeby poznać klasykę, he? Oj biedne jest życie małych sierotek i małych sierotów.

I wyjdą kiedyś biedactwa owe na barykady i powiedzą: "mamy was dość wy klasyczne zgredy, będziemy słuchać tego co nam się podoba i nic wam do tego, wy palantowate stwory z marsa. Siedzicie sobie chatkach i słuchajcie swojej gupiej klasyki, a fe"

Wiem że jestem tylko gupi królik i zapewne wyśmiałem X biednych sierotek, które czegoś tam nie znały, oj me serduszko teraz cierpi, rety, rety. Powinienem paść na kolanka i prosić o przebaczenie różne mniej lub bardziej anonimowe sierotki, ojoj ojoj, biedne sierotki. Jak mi teraz przykro i głupio. Najchętniej biczowałbym się lat dziesięć, bo jakich to bzudrowatych bzdur nie naplotłem. Owszem, ja nie pamiętam, ale inni muszą pamiętać - biedne sierotki. Czy abym nie wyśmiał nikogo że nie zna Slint'a? Swans? Co jeszcze, może ktoś nie znał Dylanka? a niech nie zna. Doorsów - a proszę bardzo, Velvet Underground - to nawet na zdrowie pójdzie! ba, mogę nawet wybaczyć płytową nieznajomość Stormcock'a, a co mi tam - rozumiem! Ukłon króliczy dla sierotek...

...ale powiedzcie mi, proszę, jak można nie koffać Rolling Stonsuff?

10 marca 2007

Mountain Goats - No Children

Skoro zwierzaki nabijają to i owo na last.fm'ie to i ja się pochwalę co mam na pierwszym miejscu. Niby żadna imponująca liczba przy nim się nie znajduje, ale pierwsze miejsce to zawsze pierwsze miejsce!

Piosnka owa jest krótka, trwa niecałe 3minuty, co niewątpliwie umniejsza jej last.fm'owe dokonania w króliczym profilu. Po drugie: jest radosna, przynajmniej muzycznie, a to stawia biednego króliczka w jeszcze gorszym świetle, bo kto to widział żeby słuchać ładnych, chwytliwych piosenek, zamiast dołować się od rana do nocy smętami w stylu Low.
Jak napiszę, że to piosenka miłosna, będzie jeszcze gorzej? A jak dodam, że o rozstaniu to co, tragedia?

Owszem piosenka jest chwytliwa i wpada w ucho, ale to co czyni ją wyjątkową to tekst. Rzadko się zdarza, żeby tekst miał dla mnie jakieś większe znaczenie, tutaj jest inaczej. John Darnielle, który kryje się pod nazwą Mountain Goats, jest jednym z nielicznych poetów rocka i pisać to on umie (w przeciwieństwie do sierotowatego króliczka, którego zdania są kwadratowe jak kalafior, a porównania właśnie tak beznadziejne).

Jak już pisałem, piosenka jest o rozstaniu, ale do niego nie dochodzi, prawdopodobnie nie dojdzie, ale może dojdzie, choć pewno nie. Interpretacje są i mogą być różne, i o to chodzi. Sens powinien być jasny, ale morału brak - morały dziś nie są w modzie.
Oczywiście całość nie jest taka lamerska, jak się po moim opisie może wydawać, ale ja przecież pisać nie umiem, a i omawiać utworku linijka po linijce nie będę. Dość powiedzieć, że całość jest króliczo-zabawna, ironiczna aż po czubek nosa, absurdalnie-idiotyczna i bystra zarazem.

O samym zespole, czy jego liderze, warto kiedyś więcej napisać. Teraz dodam jedynie, że utwór ten może być doskonałym haczykiem i jeżeli ktoś się złapie to niech obada całą płytę z której on pochodzi: Tallahassee

fragmencik:

9 marca 2007

Red House Painters (Mark Kozelek)

Widzę że nikogo nie interesują moje country-stonsowe krucjaty, ale się nie poddam, wrrr. A gdy się poddam to was zjem, chrupu-chrupu.
Dziś z innej beczki, a beczka jest dość krecia.

Red House Painters is an alternative rock group formed in 1989 in San Francisco by singer/songwriter Mark Kozelek. They are described, along with American Music Club, as one of the lynchpins of the slowcore movement in alternative rock.
- wikipedia

I już wiecie o co chodzi, a ja pisać nie muszę. Choć trzeba dodać, że głównym przedstawicielem slowcorowatości jest niewątpliwie Low, a Red House Painters leży dokładnie pomiędzy AMC a Low. Nie ma country-zagrywek w stylu AMC, ale za to nie jest aż tak nieruchawy jak Low. Poza tym jest równie smutny (czyt. kreci).

Z AMC jest więcej pozamuzycznych skojarzeń: oba zespoły można praktycznie uznać za solo dokonania: AMC to Mark Eitzel, RHP - Mark Kozelek. Eitzel notorycznie miał alkoholowe problemy, a Kozelek, hmm, jeśli wierzyć allmusikowi: "Kozelek (...) was addicted to drugs by the age of ten before entering rehab a few years later.", ma równie ciekawy życiorys.

Dyskografię można (od biedy) podzielić na dwie fazy. Pierwsza to większy dół i uboższe aranżacje (debiut to taśmy demo wydane i ożywione przez 4AD). Druga faza rzuca więcej optymizmu, a samo brzmienie jest w nieznacznym stopniu bliżej alt-rockowego, gitarowego dźwięku.

Powszechnie za lepsze uważa się pierwsze płyty, a szczególnie debiut: Down Colorful Hill (1992). Zawiera on tylko 6 utworów, więc łatwo się połapać. Druga płyta jest w zasadzie podwójna (2 płyty wydane oddzielnie). Obie bez tytułu (tzw self/titled) przy czym pierwszą-lepszą oznacza się dopiskiem Rollercoaster (1993). Druga (Bridge) to w zasadzie niedobitki tej samej sesji nagraniowej.

Potem jest owa nieznaczna zmiana stylu: Ocean Beach (1995) i Songs for a Blue Guitar (1996). Na koniec mamy mniej udany i wydany z opóźnieniem Old Ramon (2001).

W międzyczasie Kozelek przeszedł na działalność solo i zaczął strzelać sobie samobuje. Szybko wydał dwie płyty, które większości składają się z coverów AC/DC (jedna w całości)! Oczywiście zupełnie nie brzmią one jak mocarne AC/DC, tylko jak jęczący w bólach Kozelek, khy khy. (wcześniej także nagrywał covery, m.in Yes/McCartney, ale nie w takich ilościach. Swoją drogą kompozycja ex-beatlesa nie brzmi ani jak McCartney, ani jak Kozelek, tylko jak Cortez the Killer).

Gdy znudziło mu się granie solo założył kolejny zespół: Sun Kil Moon i wydał udany, i dobrze przyjęty album Ghosts of the Great Highway (2003), a następne strzelił sobie kolejnego samobója, w postaci płyty z coverami Modest Mouse. Samobój poważniejszy, bo krytycy alt-rockowi mogli mu darować przeróbki AC/DC - nie ich działka, ale Modest Mouse już nie darują.

Najkróliczniejsze, a zarazem najlepsza kolejność poznawania:
1. Down Colorful Hill
2. Ocean Beach
3. Red House Painters (Rollercoaster)
4. Songs for a Blue Guitar
5. Ghosts of the Great Highway

Poniżej jedyny sensowy klip jaki znalazłem (z filmu: Kocha... Nie kocha!). To z drugiej fazy, ale uśredniając, tak brzmi wszystko co nagrał (covery AC/DC też!)

6 marca 2007

Country pogadanki, part II - Steve Earle

Wcale nie zapomniałem o mojej country-krucjacie, ale nie można zwierzątek zbytnio zamęczać, stąd przerwy i urozmaicenia. Poza tym Neil Young jest bardzo, ale to bardzo country - o tym innym razem.

"In the strictest sense, Steve Earle isn't a country artist, he's a roots rocker." -allmusic
To bardzo trafne zdanie jest.
Pan Earle zaczynał karierę jako songwriter w Nashville (pisał dla innych), więc jest w dużo większym stopniu częścią klasycznej sceny country, niż rockowe Uncle Tupelo. To niekoniecznie było dobre dla niego, bo bardzo szybko, a właściwie od razu, wyszedł poza granice nashville-country.

Debiutował dość późno, gdy miał 31 lat. Zaczął z wysokiego pułapu, bo wydany w 1986 Guitar Town, otrzymał bardzo dobrze przyjęcie i dziś jest nawet na liście 500 albumów wszechczasów Rolling Stone'a. Co prawda pod koniec tej listy, ale zawsze coś. Muzyka jest jeszcze mocno osadzona w country, ale to w przyszłości się zmieni. Klip:


Na trzecim albumie Copperhead Road (1988) jest już dużo więcej rockowych zagrywek... roots-rockowych ;)
Hit z tego albumu:

Na następnym: The Hard Way (1990), było już za mało country, żeby środowisko Nashville mogło go zaakceptować. Klipu nie ma, ale na albumie znajduje się wzruszający Billy Austin, to ballada o karze śmierci, chlip, chlip ;(

W tym samym czasie pan Earle był już uzależniony, zapewne od wszystkiego od czego można się było uzależnić. Problemy z koncertami, wytwórnią, żonami (łącznie pięć) i prawem. Aresztowany za posiadanie narkotyków i zdaje się napaść na policjanta. Trochę odsiedział, ale większość czasu spędził na odwyku...
Jak się oczyścił i uporządkował życie, wrócił do muzyki. Były obawy że 'na czysto' nic mu nie wyjdzie. Niepotrzebnie.

Train A Comin' (1995), to akustyczny i milusi album.
Tutaj kawałek wykonany live z Emmylou Harris, która także nagrała go na swoim Wrecking Ball. (Emmylou Harris tańcuje tak:)


Po akustycznym wyciszeniu, wrócił do elektrycznego brzmienia i nagrał prawdopodobnie swój najlepszy album: I Feel Alright (1996). Na pewno najbardziej hitowy, najbombastyczniejszy i najodpowiedniejszy na początek, uff.
Klipu nie ma, ale jest promo, trochę gatki-szmatki, a w tle (i nie tylko) parę kawałków z płyty. Poza tym można obejrzeć jak mówi i pali jak lokomotywa (dosłownie):

Następny album: El Corazon (1997), też był dobry, ale nie aż tak.

Dalej w telegraficznym skrócie:
Po krótkiej przerwie nagrał coś, co można nazwać psychodelic-country: Transcendental Blues (2000), potem reakcja na ataki 11/09/2001: Jerusalem (2002) i na wybory prezydenckie: Revolution Starts Now (2004). Krótko pisząc, coraz bardziej zagłębiał się w amerykańskie problemy i politykę.

To Dobre i lubiane albumy (szczególnie pierwszy z nich), ale jakoś mało królicze. Może przy innym podejściu uznam je za najlepsze. Dziś najkróliczniejsymi są:
1. I Feel Alright
2. Guitar Town
2. The Hard Way
4. Train A Comin'
5. El Corazon


W następnej country pogadance może znajdzie się miejsce dla idola Steve'a:
"Townes Van Zandt is the best songwriter in the whole world and I'll stand on Bob Dylan's coffee table in my cowboy boots and say that." - Steve Earle
...
"I've met Bob Dylan and his bodyguards, and I don't think Steve could get anywhere near his coffee table." - Townes Van Zandt.

4 marca 2007

Do You Know How To Waltz? - Low

Kot-terrorysta ostatnio post-rockuje, aż się uszy trzęsą, więc i ja postanowiłem zabłysnąć, tyle że z innej strony. Bardziej króliczej i kreciej jednocześnie.

Najbardziej sierotowaty, ślamazarny i przynudzający króliczy zespół na świecie: Low, też potrafi post-rockować, a co! Na swojej trzeciej płycie (The Curtain Hits The Cast) umieścił kawałek, którego tytuł już przeczytaliście.
Nie jest to piosnka do tańczenia, choć mogłaby z tego wyjść całkiem miła i bardzo niepokojąca przytulanka. Już sobie wyobrażam posuwiste ruchy, które w trakcie rozwoju tańca i muzyki przechodzą w dreszczowiec. Jednak tę drugą fazę trudno mi sobie wyobrazić, bo o ile dreszcze podczas tańcowania wydają się być seksowne, to żaden prawdziwy seks z tego nie wyjdzie. Nie w tym tempie! Nawet wersja tantryczna wymaga żwawszej muzyczki. Tancerze musieliby się więc ograniczyć do zobrazowania sytuacji: 'chcemy, ale się boimy' - wystarczająco sierotowate? Myślę że tak :)

Muzycznie jest to coś pomiędzy poźniejszym (to dopiero 1996 rok!) Godspeed You... , a współczesnym im, post-ambientowym Labradford. Pierwsza cześć jest klasyczną Low-muzyką (nie do końca, a w zasadzie początku), która w 5-tej minucie przechodzi w gitarowy ambient-noizz. Niepokojące crescendo (nie tak bombastycznie jak u Godspeed You), gitarowe przydźwięki i falujący dźwięk dominują przez pozostałe 10 minut. Bardzo piękne 10 minut, choć niektórzy recenzencji (RYM, Amazon) zwią je najnudnejszymi minutami całej płyty (i nie tylko), rzecz gustu, hihi.

Całość dopełnia ostatni na płycie jedno-minutowy Dark. Idealne outro do poprzednika i najkróliczniejszy sposób kończenia płyty, gdzie po epickim i długim utworze, następuje rozluźnienie w postaci krótkiej minaturki. Doskonałe ujście nagromadzonych emocji. Nie ma lepszego zakończenia. Nawet Cortez (nawiązując do poprzedniego postu) ma na płycie (Zuma) takie rozluźniające outro. W innej skali, bo Cortez jest 2 razy krótszy, a jego outro 2 razy dłuższe (od tego co mamy tutaj), ale sam koncept zakończenia jest taki sam.

Nie napiszę, że to najlepszy kawałek Low, bo po pierwsze nie jest reprezentatywny, a po drugie kontr-kandydatów różnej długości jest wiele. Mogę tylko napisać, że jak do tej pory jest najkróliczniejszy.

PS. Na koniec mi się przypomniało, że pewnego razu w roku 1998 Low zagrał 30minutową wersję 'Do you know...' wespół z Godspeed You... Ciekawe, co? Nie wiem czy ktoś to nagrał, czy też nie.

3 marca 2007

Cortez the Killer - Neil Young / Built to Spill

Zosiak wcale mnie swoim komentarzem nie pocieszył. To o wiele za mało, jak na moje królicze ambicje. Chyba muszę sam robić za własne fanki (pod innymi nickami). Wiem, wiem, gdybym lepiej pisał to i fanki by się znalazły. Sierot ze mnie, buuuuuu.

OK, skoro opisywanie całej twórczości zespołu jest nudne, a do recenzowania płyt nie będę się zniżał (hihi :P), to pozostaje opisanie czegoś mniejszego: jednego utworku!

Będzie krótko. W wersji oryginalnej Cortez the Killer pojawił się na płycie w roku 1975. Napisał go Neil Young, a płyta ma na imię Zuma. Piosnka jest epicka, względnie długa (7-10min), bujana i dość prosta. Dziś to już klasyk, choć klasyk bardziej amerykański czy alt-rockowy. Nie sądzę żeby u nas był przesadnie znany.
Wg wikipedii, utwór jest na 321 miejscu piosenek wszechczasów rankingu Rolling Stone'a (magazyn, nie zespół ;P) - niezbyt wysokie miejsce, nie ma się czym chwalić. Historyczny tekst jest poddawany dyskusji, ale nie będę się wdawał w rozmowy o wydarzeniach sprzed 500lat.
Neil nagrał corteza w paru wersjach 'live'. W 1979 znalazł się na live rust (CD) i Rust Never Sleeps (Video), i tę można obejrzeć w bardzo dobrej wersji dźwiękowej na youtubie:


w 1991 na kolejnym albumie live: Weld, też do obejrzenia (tuba dobra być!)


Nagrywali ją tez inni, choć jak na taki klasyk, coverów nie jest przesadnie dużo. Najbardziej znanym jest wykonanie Dave Matthews Band (2003?)


Jednak najbardziej króliczą wersję zrobili panowie z Built To Spill i umieścili na swoim albumie Live (2000). To jest właśnie główny powód tego pościdła. Poprzednich wersji nie musiałem opisywać, tuba mnię wyręczyła. Teraz nie ma tak dobrze.

Wersja Built to spill w połowie nie odbiega od oryginału, ba - jest jego dość wiernym odwzorowaniem. Wokal jest bardziej youngowy niż ten, który sam Young wygenerował na swoich live'ach. Co w tym wypadku jest zaskoczeniem, bo Doug Martsch do wybitnych wokalistów nie należy. Podrabiane Neila Younga idzie mu za to wybornie :)

Lecz genialność tej wersji nie leży ani w jej poprawnym wykonaniu, ani w niezłych wokalizach. Królicze jest to, że nie kończy się na odegraniu oryginału w jakiejś tam wariacji, a jego rozwinięciu. Tam gdzie pierwowzór się kończy, wersja built-spillowa dopiero się zaczyna i z coveru robi się porządny builtspillowy jam, czyli jam najlepszejszy z najlepszych, bo ten zespół gruszek w popiele nie zasypywał, tylko zdążył wcześniej nagrać parę klasycznych płyt. Gitarzyć potrafią że hej!

Ech, nie będę przechodził w egzaltowany styl, nie potrafię, nie lubię - a i muzyka na to nie pozwala. Bo mimo tego że jest emocjonalna, to nie są to gitarowe palcóweczki w stylu dawnych hardrockowych herosów (tudzież pozerów). To rock oparty na dźwięku, czyli nie melodia, ale sound & texture (w wersji angielskiej brzmi lepiej) - inny wymiar, totalna gitarowa transcendecja. Cortezowy rytm buja przez całe 20minut (sekcja rytmiczna musiała się nudzić), a gitary wycinają rozsadzające głowę dźwiękowe konstrukcje, och i ach.
Cudo. I jeśli króliczka spytać, jest to jeden z najlepszych utworów jakie króliczek kiedykolwiek słyszał w swoim krótkim życiu.

mama!