11 sierpnia 2007

Krecia opowieść - 2.3

Gdy kot zabawiał się na łące, jej gość, zwany królikiem siedział już w pociągu. Sam zainteresowany nie był pewien dlaczego otrzymał taką ksywkę, ale podejrzewał, że zawdzięcza ją swoim nieskoordynowanym ruchom. Nie przypominały one kicnięć, przynajmniej ze strony domniemanego kicacza, ale widocznie ktoś inny okazał się lepszym obserwatorem i tak już zostało. Teraz wracał z daleka i choć niewiele w owych odległych stronach zdziałał, a właściwie nie dokonał niczego co byłoby godne wspomnienia, to postanowił utrzymywać, że udało mu się zrobić niesłychaną karierę, a teraz wraca w rodzinne strony, żeby odpocząć od zawrotnej pracy i szumu wielkiego miasta. "Zmęczyli mnię ci wszyscy ludzie. Wiecznie coś ode mnie chcieli, biegali za mną od świtu do nocy, dzwonili, faksowali, mailowali, tak że musiałem od nich uciec". Taką gadkę sobie przygotował, w rzeczywistości obierał średnio dwa telefony na miesiąc, faksu nie posiadał wcale, a maile najczęściej wysyłał sam do siebie.

Królicze skoligacenie z kotem było żadne, ale oboje zachowywali się tak jakby jakieś było. Krótko i zwięźle pisząc, nic do siebie nie czuli. To zapewne było wynikiem wspólnego wychowywania się, a jak mówią naukowcy, takie dzieci są nawzajem do siebie aseksualne, to obrona natury przed kazirodztwem. Mimo to, rodzeństwo które wychowywało się osobno nie jest bronione przed kazirodczym występkiem. Ciekawa sprawa i nawet znalazł się już odpowiedni nabokozbok, który stworzył literacką wersję podobnej sytuacji. Na szczęście ta haniebna książka nie została przetłumaczona na język polski, więc strachliwe sierotki nie muszą obawiać się przypadkowych kontaktów z taką literaturą, przynajmniej na razie, bo prace translatorskie trwają.

Malutki króliczek nie zabrał do pociągu prozy, lecz poezję. Zafascynowany najnowszą piosenką Nicka Jaskiniowca, która traktuje o jego nieudanych podrywach, postanowił osobiście sprawdzić jedną z wymienionych tam metod. Skromnością nie grzeszył, więc stwierdził, że jemu z pewnością pójdzie dużo lepiej niż jakiemuś Nickowi z aborygenolandii. Teraz jednak, już po lekturze najwspanialszych poematów Eliot'a i Yeats'a, musiał zmienić zdanie. Niewiele z nich zrozumiał, a przecież podryw na poezję której się nie rozumie byłby niemądrym posunięciem, więc roztropnie zrezygnował z tych diabelskich planów. Martwiło go jednak to, że może głupio wypaść przy poecie, którego przecież miał ukulturalniać, a teraz okazało się, że może być zupełnie odwrotnie i poeta będzie uczył króliczka. Ta straszliwa wizja tak bardzo go przeraziła, że postanowił się nie poddawać i tak szybko jak to tylko możliwe, spróbować ugryźć angielsko-nieangielskich poetów z innej strony, mniej wybitnej. Najlepiej będzie zacząć od przedszkolnych wierszy, a nuż będą prostsze.

Takie właśnie rozmyślania prowadził zbliżający się gość, na którego wszyscy z niecierpliwością czekali. Czekał kret, choć nie wiedział, że ktoś taki przyjeżdża. Czekał poeta, który mimo iż wiedział o samym przyjeździe, nie znał dokładnej daty. Czekała również chatka, przygotowana pieczołowicie przez robotników, wykonujących swoją ciężką pracę w takt muzyki Rolling Stonesów. W chatce czekała sypialnia, która na królicze życzenie była cała wyłożona lustrami. Czekał także rachunek za te wszystkie wygody. Nie czekał tylko kot, który miał wyjść po niego na stację, lecz z nadmiaru rozkoszy zasnął na łące.

10 sierpnia 2007

Krecia opowieść - 2.2

W międzyczasie kot przechodził swoistą metamorfozę. Jak już wiemy zamieszkał w małym domku, któremu daleko było od niskich standardów kreciej nory, ale w porównaniu do wygód którymi kot wcześniej rozporządzał, nowa chatka mogła zostać uznana za skromną. Poza tym pozbył się wszelkich drabowskich koneksji i wystarał się o regularną wypłatę u tatusia. Tatuś wykazał niemałe zadowolenie, gdy dowiedział się, że kochana córunia wreszcie opuści jego dom. Co z tego, że na jego koszt, postęp był wyraźnie widoczny!

Kot w dalszym ciągu nie miał zamiaru robić nic pożytecznego, ale za to postanowił zadbać o mniej prozaiczne sprawy, niż te powyżej opisane. Teraz jego celem było własne wnętrze i bynajmniej nie chodziło mu o flaki, a fe, tylko o mózgownicę. Tak, kot postanowił nabrać kulturalnej ogłady! Nie musiał wiele zmieniać, bowiem już wcześniej spędzał czas na słuchaniu i - w mniejszym stopniu - na czytaniu. Teraz tylko odwrócił proporcje i zabrał się za bardziej systemowe studia, które szybko przyniosły spodziewanie rezultaty.

Pewnej niesłonecznej nocy, już po powrocie krecika, kot położył się jeszcze jako kot-perwersant-terrosysta, lecz dnia następnego, słonecznego, zbudził się już jako kot-obserwator. Zadziwił się własną transformacją i w amoku wyszedł na miasto, obserwować świat. Widział ludzi, dużo ludzi. Chodzili, drapali się po głowach, niby tak samo jak wcześniej, a jednak inaczej. Teraz kot mógł głębiej kontemplować ich zachowanie, wyłapywał nie tylko sam fakt drapania, ale równocześnie zastanawiał się nad skutkiem i przyczyną tych istotnych dla świata wydarzeń. Nigdy wcześniej tego nie robił! Rzecz była tak fascynująca, że zajęła kota na cały dzień.

Wieczorem usiadła przy komiku i dalej rozmyślała. Tym razem o lekturach, które pomogły jej w dzisiejszej przemianie. To zapewne przez te głupie, egzystencjalne książki - pomyślała i od razu poczuła się jak ten Obcy. Uśmierciła w wyobraźni własną matkę, tańcowała na jej grobie, a używając drugiego wcielenia, usiadła obok i obserwowała własny taniec. Cóż za rozkosz. Następnie, niczym narrator, wniosła się duchem swojej wyobraźni i ujrzała całą scenę w pełnej okazałości. Dziki taniec na grobie, a obok przecudna obserwacja, kontemplacja w wymiarze transcendentalnym i co za natchniona mina. Nie wiedziała że jest zdolna do takiego wyrazu twarzy, choćby w wyobraźni, albo śnie...

Zbudziła się dnia następnego, bo spać do dnia następnego po następnym nie dała już rady. Tak była podniecona swoim nowym wcieleniem, że od razu wybiegła na sesję obserwacyjną, tym razem do lasu i na łąkę. Tutaj miała jednak mniejsze sukcesy, bo lektura egzystencjalna nauczyła ją obserwować człowieka, nie martwą naturę. Mimo to pewna zmiana była zauważalna. Kwiatek nadal wyglądał jak kwiatek, ale był jakby bardziej ludzki. Dziwne wrażenie, szczególnie gdy patrzy się na roślinkę. Skupiła się więc na małych zwierzątkach, które to od razu nabrały humanistycznego wręcz wyrazu. Doprawdy bardzo trudno opisać wrażenia kota, były one tak specyficzne, że trzeba by drugiego tak wybitnego obserwatora, który potrafiłby kocie spostrzeżenia opisać, oraz kolejnych nad-obserwatorów, którzy umieliby prawidłowo je odczytać. Darujmy więc sobie zawiłe opisy, bowiem tak wnikliwych obserwatorów jak kot, już nie znajdziemy.

Sama też nie mogła bez pamięci zaangażować się w obserwację, gdyż dziś był Ten Dzień. Wieczorem miała wyjść na stację przywitać swojego dawnego kumpla, nie widziała go od lat, a teraz ma szansę pokazać się w tak cudnej postaci, postaci wnikliwego obserwatora. Niesamowita radość i duma zalały całą kocią istność, kwiatki wirowały, mrówki zaczęły szybować, a kot doprowadzał się do skrajnej rozkoszy. Najwyraźniej pierwiastek perwersyjny jeszcze w niej nie zanikł, ale żeby tak samej, na łące?!

9 sierpnia 2007

Krecia opowieść - 2.1

Minął tydzień, albo i więcej, gdy krecik opuścił szpital. Wyszedł wyleczony, jak twierdzili lekarze, ale sam krecik miał w tym temacie inne zdanie. Wydawało mu się, że niewiele więcej pamięta, albo pamięta dokładnie to samo co przed wizytą w szpitalu. Tłumaczył to lekarzom raz za razem, ale małemu krecikowi trudno było znaleźć zrozumienie w tak wielkim budynku, główne z powodu, że wszystko było tam trudne do znalezienia, zaś najmniejszą ochotą do bycia znalezionym wykazywali się lekarze, których na dodatek było bardzo mało, wszystkiego było bardzo mało, prawdę pisząc szpital był prawie pusty, a dokładniej rzecz ujmując pusta była jego szpitalna część, bo w drugiej części szpitala, gdzie zajmowano się jego zarządzaniem, sprawa przedstawiała się inaczej. Krecik tego nie widział na własne oczy, bo pacjentów - a w szczególności małych krecików - tam nie wpuszczano, ale krążyły na ten temat różne legendy, lecz o tym wszystkim krecik mógł tylko rozmyślać i to sam na sam.

W związku z samotnością i przygnębieniem krecik rzekł do siebie: "Jesteś jaki jesteś, kreciku, nie czekaj na jutro i uciekaj z tego przeklętego miejsca, dopóki słońce jeszcze świeci, a kwiatuszki kwitną kwietnie, bo historie, których nie było, ani rozlane łzy, nic tu nie zmienią". Ostatniej części już do końca nie zrozumiała, ale brzmiało to tak wzniośle i poetycko, że szybko przystąpiła do działania. Odnalazła lekarzy, zgodziła się z ich opinią i przyjęła ich wersję wydarzeń, według których była ona sierotką, a pamięć straciła wskutek szoku posierocego. To był główny powód dla którego tak długo wypierała się lekarskiej ekspertyzy. Nigdy nie marzyła o zostaniu sierotą, a to spadło na nią tak nagle, nawet nie wiedziała kiedy, była zszokowana, ale nie aż tak, by stracić pamięć po raz wtóry. Całe to traumatyczne przeżycie osładzała tylko jedna rzecz: spadkowa renta, która, jak się później okazało, przysługiwała krecikowi na długie lata. Protestować nie było sensu, pozostało zabrać manatki, wrócić do domku i opłakiwać stratę rodzicieli, których nie pamiętała, tak więc sam akt opłakiwania był z góry spisany na niepowodzenie.

Bystrzy czytelnicy z pewnością wyczuli w tej historii nieścisłość, bo spadkowe renty nigdy nie czekają na tych, którzy nic o nich nie wiedzą, a już z pewnością nie będą czekać na tych co zapomnieli nie tylko o spadku, ale i o wszystkim innym. Każdy wie, że w takich przypadkach pieniądze ulatniają się dość szybko. Jak to się więc stało, że krecik nie miał problemów z uzyskaniem renty? Co więcej, wszystko odbyło się szybko, bez ciągnących się latami formalności i spraw sądowych. Czy to możliwe? Nie! Ktoś musiał maczać w tym swoje paluchy, ale któż to mógł być? Rety, krety, ale zagadka-bezgatka!

29 lipca 2007

Krecia opowieść - V (1.5)

Kot zbudził się (co samo w sobie było już sukcesem, gdyż po ubiegłowieczornych przyjemnościach, emocjach i rozmyślaniach, mógł wcale nie mieć ochoty się budzić) skoroświt (kolejny sukces, bo kot miał zwyczaj spać przynajmniej do południa) i z głową pełną pomysłów (sukces nr 3). Niestety nie było aż tak kolorowo jak się wydaje. Nie wyspał się, co niewątpliwie było porażką, nie jedyną, bowiem mimo natłoku pomysłów nie wiedział który z nich będzie odpowiedniejszy. Chciał losować, ale najpierw trzeba by było wybrać kandydatów do losowania, a sama wstępna selekcja wydawała się zbyt czasochłonna. Ostatecznie przy wyborze kota zwyciężyło jego wrodzone lenistwo. Popatrzył na otwarty jeszcze list i stwierdził, że nie ma co męczyć się z myśleniem, skoro gotowe rozwiązanie ma już na papierze. Wystarczyło tylko skreślić co niepotrzebne i wypunktować pozostałości. Zabrał się do pracy i szybko sporządził plan działania. Sam przystąpił do realizacji punktu pierwszego, zbirom pozostawiając dwa kolejne:

1) odratować kreta - ciekawe co z jej pamięcią, hrhrhr, ale załatwiłam jakąś głupią sierotkę
2) kupić sobie domek - no, to moje zbiry załatwią
3) załatwić zbirów - dobry punkt, sama wymyśliłam!


W drogę do kreciej nory wybrała się na piechotę, dawno już nie spacerowała. Gdy cel był już blisko, dało się słyszeć wołanie - ratunku, ratunku! - hmm, to pewno kret - pomyślał kot - ciekawe dlaczego tak się wydziera, przecież nic mu jeszcze nie zrobiłam, hrrhhr. Ma szczęście, że idę go odratować, a nie gnębić, wtedy dopiero by wrzeszczał. - Kot zbliżył się do domku, który to znajdował się na względnym odludziu, blisko lasu, i wszedł do środka. Przywitał go widok bardzo zdziwionego krecika, który przez chwilę, aż zaniemówił z szoku, po czym wyrzucił z siebie przerażający okrzyk:
- oooo, drzwi!
Kot zdziwił się zdziwieniem kreta, bowiem istnienie drzwi nie powinno być dla nikogo zaskoczeniem. Gdy jednak wturlał się do środka, zobaczył, że z tej strony drzwi trochę zlewają się ze ścianami i rzeczywiście można ich nie dojrzeć, ale tylko przez krótką chwilę i po ciemku. Może w tym ukrywało się pochodzenie przezwiska sierotki, która stała właśnie przed kocimi oczami i przyglądała się intensywnie, że była ślepa jak kret.

Przemówiła do niej opanowanym tonem:
- przechodziłam i usłyszałam wołanie, ale nie wiem przed czym szanowną panią mogłabym uratować?
- ale ja... kiedy ja, chciałam - kret był zmieszany i prawie zapomniał co jeszcze przed chwilą mu się marzyło - chciałam wyjść!
- wyjść? Proszę bardzo, ale widzę, że z panią nie wszystko jest w porządku, może jednak w czymś pomóc?
- kiedy ja... ja - krecik dalej nie mógł się zdecydować, co mówić i czy w ogóle mówić, przemógł się jednak i prawie łzawym głosem ciągnął - kiedy ja, wcale nic nie wiem, nie pamiętam, obudziłam się dziś przy stoliczku i pamiętniczku i nic nie pamiętałam. Nie, nie tak. Wczoraj się obudziłam przy pamiętniczku, a dzisiaj to już normalnie i pamiętałam wczoraj, ale wczoraj nie pamiętałam wczoraj, czyli przedwczoraj, nic tylko pamiętniczku!
Dziwna to była mowa, kot musiał się sporo napracować umysłowo (co było dobrym treningiem), żeby zrozumieć o co chodzi - pamiętniczek? coś w nim jest? ciekawego?
- ach nic nie ma, napisałem w nim tylko to co wiedziałam. Napisałam, że nic nie pamiętam...

Jeszcze jakiś czas rozmowa toczyła się w takim tonie, nim dialog stał się konkretniejszy, a dziewczynki (a co!) zaczęły się wzajemnie rozumieć (z grubsza). Kot wspaniałomyślnie postanowił wspomóc krecika. Dał trochę kasy i wysłał do lekarza, stwierdzając, że na pewno straciła pamięć przez jakąś ciężką chorobę i może dobry lekarz coś na to poradzi. Obiecała też krecikowi, że zajmie się domkiem na czas jej nieobecności, bo wypadałoby tu wysprzątać, a przede wszystkim przewietrzyć.

Tak oto zakończył się dzień, który rozstrzygnął się już na początku. Kret wylądował w szpitalu, gdzie miał spędzić przynajmniej parę najbliższych dni, a kot po raz pierwszy w życiu poznał przyjemność sprzątania.

Koniec rozdziału pierwszego

28 lipca 2007

Krecia opowieść - IV (cd)

Problem był bardzo ciekawy, więc kot musiał się z nim przespać. Nic dziwnego, w końcu to kotozbok.

26 lipca 2007

Krecia opowieść - IV

Tego wieczoru/a (nasz korektor znalazł w bardzo mądrym słowniku, że obie wersje są poprawne) nie tylko krecie zdjęcia miały kota zainteresować. Właśnie przyszedł do niego list, to od dawnego kolegi:

Witaj kotozboku!

Co tam u ciebie? Pewno to co zwykle, obijasz się niemiłosiernie. Mówiłem ci nie raz i nie dwa, że wreszcie powinnaś zrobić coś sensownego, marnujesz się i wszystko co posiadasz. Może byłabyś zdolna do czegoś ciekawszego niż zarządzanie jakąś bzdetną bandą i bawienie się w taki prostacki sposób. Dobrze przecież wiemy, że wcale ci to przyjemności nie sprawia. To wszystko z nudów, sama dobrze o tym wiesz, ale nic z tym nie robisz. Przewróciło ci się we łbie od tego dostatku. Owszem kasa fajna jest, ale czasem dobrze jest zrobić sobie chwilę przerwy. Nie mówię, że powinnaś się wyrzec swojego bogactwa, ale trochę uspokoić życie, tzn odwrotnie: rozruszać je. Widzisz, picie, palenie i drapanie się po brzuchu (czy gdzie tam jeszcze lubisz się drapać, lub żeby ciebie drapano) to nie żadna rozpusta - a twoje tzw perwersyjne zabawy też są jakieś takie bez wyrazu. Jednym słowem - nudy!

Pisałaś ostatnio o swojej nowej zabawce, sierotce którą porwałaś. Po zdjęciach które dostałem (dziękuję za nie bardzo) mniemam, że sierotka całkiem milusia jest. Wstydziłabyś się porywać takie niewinne słodkości, hahaha, no dobra, nie będę cię pouczał, sam nie jestem lepszy, ale ty zwyczajnie jesteś niehonorowa. Nie jest żadnym sukcesem robienie czynów perwersyjnych przy użyciu drabów i chemikalii, które z każdego mózgu potrafią zrobić sieczkę. Nic dziwnego, że przestaje cię to bawić, przecież to nudne. Trzeba dokonać tego intelektualnie, a nie tak po chamsku, na siłę, a pfe. Do mózgu można dobrać w bardziej wyrafinowany sposób, a jak użyje się trochę finezji to i rezultaty będą lepsze. Mówię ci, nie ma nic przyjemniejszego niż uspołecznienie biednej sierotki, na perwersyjne czyny też przyjdzie czas, hihi, a ty to wszystko robisz za szybko - bawisz się i porzucasz, dlatego rezultaty są takie jakie są, same trupy. Rozrywki już z tego nie masz, nie? Czyli co - nudy?

No dobra już zmierzam do meritum. Wracam do kraju! Znudziło mi się to światowe życie, zresztą nigdy zbyt światowe nie było, mniejsza z tym, opowiem ci po przyjeździe. Mam już przygotowany domek i myślę, że ty też powinnaś kupić sobie jakieś skromne mieszkanko i wejść między ludzi, hihi. Wiem, że to okropnie brzmi, ale siedzisz już w tej willi od paru lat i sama piszesz, że nic się tam nie dzieje. Po wyjściu do ludzi moglibyśmy się zabawić, tak społecznie, hahaha, strasznie to wszystko głupie i śmieszne....

Jeszcze ci nie pisałem o poecie! Ty masz swoją sierotkę i ja też. Oczywiście nie porywałem nikogo, nie jestem taki jak ty (nie martw się, to uleczalne), ale zawarłem znajomość wirtualną, zdarza się (wiem że to obciach). Mój poeta jest bardzo zabawny, tzn fajny i mądry, hihi, ale jeszcze będzie mnóstwo sierotkowatego śmiechu, z niego, z nim i o nim. Moglibyśmy się zabawić w uświadamianie, razem z twoją zdobyczą tworzyliby dobraną parę, w sam raz do zbiorowego uświadamiania, uhaha, ja już się cieszę na samą myśl o takim eksperymencie.

Przemyśl to sobie i nie zapomnij o swojej biednej sierotce (krecik na nią mówią? dziwne przezwisko). Powinnaś ją przywrócić do istnienia, nie wiem co da się zrobić po takiej dawce chemii jaką jej zafundowałaś, ale spróbuj rozwiązać ten problem inaczej niż zwykle - serio, tak będzie zabawniej - bo dotychczas każdego wykańczałaś zanim zdążył cokolwiek pomyśleć, ech, straszny brak finezji. Bardzo mnie smuci takie marnotrawstwo fajnych sierotek, a ten egzemplarz wyjątkowo nie naddaje się na zmarnowanie, hihi, tylko sobie czegoś nie pomyśl...

No, starczy tej pisaniny, zmęczyłem się już. Zostawiam cię z myślami, ale moja propozycja jest bardzo mądra i prawie nie do odrzucenia, bo widzisz drogi kocie (pamiętasz skąd masz to przezwisko?) ty może i masz dużo kasy, oraz drabów do dyspozycji, ale ja mam znajomości w narracji, a to w dzisiejszym świecie, a przede wszystkim w naszym położeniu, ma dużo większe znaczenie. Nie chciałbym tych znajomości wykorzystywać, to nieetyczne, więc zastanów się porządnie zanim cokolwiek zrobisz.

Krecia opowieść - III

W tym samym czasie i prawie tym samym miejscu, czyli niedaleko, ale też nie za blisko. Kot-terrorysta-perwersant siedział w wygodnym fotelu i palił bardzo drogie cypryjsko-grenlandzkie cygaro, a z jego jeszcze kosztowniejszych głośników, grających w systemie triple-quadruple, było słychać zawodzenie - oh, how I wish you were here... - mruczał pan w głośniku - yeah! yeah! yeah! - odpowiadał kot i zaciągał się po raz kolejny. Niewątpliwie było mu dobrze. Jednak kot nie chciał pozostawać bierny i wziął sprawy we własne ręce, gmerając łapką tam, gdzie gmerać najlepiej potrafił. Nie na darmo jego trzecie imię to perwersant.

Skorzystamy z chwili gdy kot zajęty jest sam sobą i bliżej go przedstawimy. Był on, a właściwie była ona, córką bogatego finansisty, który zajmował się wszystkim i zarazem niczym konkretnym - krótko pisząc, był bogaty i robił co chciał. Kot jako jedyny spadkobierca też robił co chciał, czyli najczęściej nie robił zupełnie nic. Czasem machnął ogonem (w przenośni, bo ogona oryginalnego niestety nie posiadał), łypnął okiem (albo dwoma), lub złapał muchę (czyli roztrzaskał ją na miazgę (nie bez przyjemności) packą na muchy). Najwięcej czasu zajmowało mu jednak palenie cygar i picie drinków, które własnoręcznie przyrządzał. Od czasu do czasu, gdy picie i palenie zaczynało mu wychodzić bokiem (a ujmując rzecz dokładniej - przodem), planował i realizował jakiś wygłup. Ot, taką małą kocią zabawę. Najczęściej odbywała się ona kosztem innych, a jako że zabawy kota do najgrzeczniejszych nie należały, więc zwykle tylko jemu było do śmiechu...

Pan w głośniku dalej zawodzi - Shine on you crazy diamond.... - lecz kot nie odpowiada, nie ma już siły, za dużo przyjemności jak na jeden dzień. Odpala kolejne cygaro, a w drugą łapkę bierze plik zdjęć. Na każdym z nich widnieje biedna mała sierotka. Tak, tak, właśnie ta o której myślicie - kret we własnej osobie! Skąd one się wzięły? Co kot-perwersant ma wspólnego ze skromnym krecikiem? To i dużo więcej dowiecie się w następnym odcinku tego pasjonującego serialu, w którym flaki mieszają się z olejem tworząc samowitą i powtarzalną miksturę. Ale nie ma co budować atmosfery grozy i oczekiwania, bo tak naprawdę dowiecie się tego wszystkiego już w następnym akapicie.

Krecik jest najnowszą zabawką i ofiarą tej ohydnej, niebudzącej sympatii, kociej kreatury. Parę dni temu, owa niebudząca sympatii kreatura, zwołała wszystkich swoich zaufanych drabów i rozkazała im wyszukać jakąś biedną, zahukaną sierotkę. Następnie nakazała ją sterroryzować (stąd drugi przydomek kota) w bardzo nowoczesny sposób, czyli uśpić i wykasować pamięć (na tyle, na ile technika i wiedza drabów pozwalała), a potem umieścić w jakiejś brudnej norze. Dalsze plany kota nie wykrystalizowały się jeszcze, ale niewątpliwie zamierza dokonać wielu niecnych czynów terrorystyczno-perwersyjnych, czyli to co zwykle robi ze swoimi ofiarami.

Na pewno właśnie w tej chwili kot obmyśla szczegóły swojego niecnego planu, bo dumając nad krecimi zdjęciami, radośnie pomrukuje i macha ogonem (którego nie ma), a to może oznaczać tylko jedno - mhrrruuu mhrrruu - głębokie, szerokie i bardzo perwersyjne rozmyślania - mhrrruu mhrruuu....

24 lipca 2007

Krecia opowieść - II

Cóż mały krecik mógł teraz zrobić, bez drzwi nie ma wyjścia, a bez wyjścia... o tym nawet bał się myśleć. Pozostało jeszcze brudne okienko, którego przecież nie miał siły otworzyć. Teraz na pewno nic nie zaradzi, jest wieczór, albo noc, albo... krecik właśnie zrozumiał, że nie może wiedzieć, czy jest dzień, czy noc. Wcześniej był przekonany, że jest wieczór i zaraz musi iść do łóżeczka, nie wiedział skąd wzięło się to przeczucie, tak samo jak nie wiedział skąd sam się tutaj wziął. Jednak postanowił nie psuć wcześniej ustalonego porządku, ani nie zastanawiać się więcej nad tak skomplikowanymi problemami jak geneza swojego pochodzenia i zasobu pamięciowego. Porządek musi być. Najpierw sprawy najważniejsze! Zarządził więc wieczór, narzucił sobie spokój myśli i zaplanował kreci sen w niedługim czasie. Może zbudzi się w dużo lepszym miejscu, może to wszystko jest tylko nędznym koszmarem, wytworem jakiegoś perwersyjnego umysłu. Oczywiście sam krecik nie czuł się jak wytwór perwersyjnego umysłu, ale pokoik poważnie już o to podejrzewał, a najbardziej podejrzewał o to drzwi - których nie było!

Takim oto torem podążały myśli naszego małego bohatera, porządkowały się powoli, a sam krecik mając już dalszy plan dnia od razu poczuł się lepiej, bezpieczniej. Sen jeszcze nie zagościł ani w krecim mózgu, ani oczętach. Nie było co robić. Tylko łóżeczko, stoliczek i... pamiętnik! Zapomniał już o nim, ale teraz tylko biedny, sierotowaty pamiętniczek mógł zająć kreta przed snem. Zasiadł więc i otworzył go na pierwszej stronie. Pusta! Następne tez nie były zapisane, nie znajdzie się nic do poczytania przed snem, szkoda - pomyślał biedny krecik, ale puste kartki nie dawały mu spokoju. Odnalazł ołówek, bo poeci piszą tylko ołówkiem i choć krecik za poetę się nie uważał (i nigdy nim nie będzie), to jednak bardzo spodobał mu się wygląd samego ołówka, a także rezultaty jego działalności, zaczął pisać:

Koffany pamiątniczku!
Jestem małom dzieffczynką, która gdzieś podskurnie czuje, że nazywana jest (lub kiedyś była) krecikiem. Może to moje przezwisko, pseudonim, imię, naprawdę nie wiem. Łobudziłam się dziś ze snu i nie wiem gdzie jestem, może to teraz ja śnić, a łobudzę się dopiero po snu zakończeniu. Nawet wolałabym się łobudzić, bo ten sen (jeśli jest snem) wcale mi się nie podoba, okienko mam brudne, a drzwi to wcale nie mam. Co to za życie, bez drzwi! Przecież drzwi to moje okno na świat!


Kret bardzo się wzburzył podczas pisania, ale ostatnie zdanie uratowało go. Było tak zabawne, że mimowolnie zaczął się śmiać i dobry humor od razu do niego wrócił, albo raczej pojawił się po raz pierwszy. W takim oto uchachanym humorze kontynuował:

Pamiątnicziu drogi mój, pamiętaj com ci napisała. Jak jutro wstanę i znowu nic nie będę pamiętać to wtedy przeczytam co mi masz do powiedzenia i od razu będę mondrzejsza. Przeczytam, że wcześniej tu byłam i że pamiętałam co nieco, tylko zapomniałam podczas snu. Może moja pamięć jest aż tak ulotna! Sam widzisz pamiątniczku, żeś jest moim jedynym ratunkiem, spisuj się dobrze i rzycz mi miłej nocy. Teraz idem spać i niech jutrzejszy dzień będzie lepszy.

Jak napisała tak i zrobiła. Pocałowała kochany pamiętniczek, a sama pomknęła do łóżeczka. Była bardzo zadowolona ze swojej twórczości, a my już wiemy dlaczego poetą nigdy nie zostanie - robi straszne błędy, a i składnia nie grzeszy poprawnością. Nic to, krecikowi się podoba, a przecież tylko on będzie czytał swój sekretny pamiętnik. Niech wiec biedaczyna śpi spokojnie i obudzi się w lepiej wymyślonym świecie.

Krecia opowieść - I

Był późny wieczór, mały krecik, czyli pełnoletnia już dzieffczynka zabierał(a) się do swojego pamiętniczka. Oczęta miała podkrążone, a z ust toczyła się... nie, to tylko ślina - tak się biedactwo zamyśliło, że zupełnie zapomniała o regułach dobrego zachowania się przy pamiętniczku. Szanowała go przecież, choć go nie znała, ale tyle myśli skłębiło się w tej malutkiej głowince, że wybaczymy jej to drobne niedopatrzenie. Była w swojej norce, sama, więc komu nieznaczny nadmiar śliny mógłby przeszkadzać? Teoretycznie nikomu, lecz nie domyślała się, że my wszystko widzimy. Ale co to, krecik nerwowo się obraca, szuka, węszy, coś usłyszał?! Zaniepokojony obciera usteczka obrusikiem, przy czym przygląda mu się badawczo, skąd on-obrusik tutaj się wziął, a ja? Tak dużo myśli, a tylko jedna mała główka! Ale ważniejsze są głosy, kto to jest i co mówi? Tak cicho i niewyraźnie, skąd ten głos i czy naprawdę jest to głos, może tylko złudzenie, choroba?
ciiiiiiiiiiii.....

Porzucając na chwilę naszego głównego bohatera, pragniemy wyjaśnić, że owe tajemnicze szepty nie były zaplanowane. Zatrudniony narrator okazał się niedokształconym gamoniem i nieudacznikiem, nie potrafił poprowadzić narracji w ciszy i przyjaznej dla bohaterów atmosferze. Na szczęście został już zwolniony i zastąpiony. Mamy nadzieję, że nowy narrator lepiej zaspokoi pokładane w nim nadzieje. Z naszej strony możemy tylko szczerze przeprosić czytelników i bohaterów tej opowieści za powstałe niedogodności i obiecać, że więcej się to nie powtórzy.

Szepty ustały, krecik trochę się uspokoił, ale nie przestał rozglądać się po swojej ciasnej norce. Niewiele było tam do oglądania. Już wiemy, że pamiętniczek leżał na stoliczku, a pomiędzy nimi był obrusik, obśliniony. Poza tym krecia norka posiadała niewielkie łóżeczko kreciego rozmiaru i jeden taborecik, na którym obecnie siedział jego właściciel. Ściany były puste, szare, zupełnie nie przystrojone. Jedyne okienko w kreciej norce było tak brudne, że nic nie było przez nie widać.

Krecik wciąż dumał. Kontemplację stoliczka i pamiętniczka już zakończył, teraz zajął się ogólnym krajobrazem swojej norki. Brudne okno bardzo go zaniepokoiło, zawsze wydawało mu się, że jest czyścioszkiem, teraz już nie był taki pewien. Tak samo nie był pewien takich zwrotów jak 'od zawsze'. Wolał inne słowa, 'odkąd pamiętał' pasowałoby mu znacznie lepiej. Pamiętał bowiem bardzo niewiele, tylko to że siedział od jakiegoś czasu przy stoliczku, ale jak długo to trwało i po co tam siedział, tego już nie pamiętał. Wiedział że jest krecikiem, czyli malutką dzieffczynką, ale nie wiedział dlaczego i od kiedy. Miał dziwne uczucie, że wszystko zaczęło się dopiero dwa akapity temu. Niepokoiło go to, lecz po krótkiej chwili kreciej zadumy bardziej prozaiczne problemy wyszły na pierwszy plan. Okazało się bowiem, że krecik jest zbyt słabą istotką, by otworzyć swoje brudne okienko, a tak bardzo chciał zobaczyć co jest na zewnątrz i gdzie się znajduje. Poszukał wzrokiem drzwi i nagle przerażająco go olśniło, jak mógł wcześniej tego nie zauważyć - krecia norka nie miała drzwi!

c.d.c.n

20 lipca 2007

The National

Może kret ma ochotę na coś nowego? I nie tylko nowego w sensie kreta samej istotności, ale także w ogólnej ogólności - jaśniej pisząc: polecanka z roku 2007, tak żeby krecik za parę miesięcy mógł na forum napisać: "moja ulubiona płyta z tego roku to Boxer by National" :)

National gra klimatycznego, zgrabnie zaaranżowanego rocka, mniej więcej tak jak Tindersticks czy Willard Grand Conspiracy, miło, ciepło i przytulnie... oraz to co krety lubią najbardziej czyli głęboki wokal, khy khy, pewno po to żeby do niego wzdychać.

Kot może się zainteresuje jak usłyszy, że panowie mają spore związki z Clogs'ami. Jeden z braci tworzących National gra także w Clogs'ach, a główny ich aranżer 'dorabia' czasem u kolegów. Muzyka jest inna, w przeciwnym razie nie potrzebowaliby dwóch różnych zespołów, ale ogólna charakterystyka ładności jest... hmm, też inna ;)

Wydali już cztery płyty bieżąca Boxer, ma swoją dwuutworową reprezentację na myspejsie, żeby było prościej, są to dwa kawałki rozpoczynające płytę. Pierwszy Fake Empire, najlepszejszy, jak się komuś nie spodoba, niech nie próbuje dalej, tam będzie tylko gorzej, khy khy, mimo to drugi, Mistaken For Strangers, też jest bardzo dobry.

18 lipca 2007

Jesu / shoegaze

Słuchając najnowszej płyty Jesu, bardzo dobrej zresztą, przypomniały mi się zupełnie inne klimaty muzyczne, niż te, które myślałem że mi się przypomną. Przypuszczałem, że usłyszę dźwięki w stylu Godflesh i Neurosis, albo przynajmniej coś w klimatach nowometalowych typu Isis czy Sunn. Nic z tego, o ile wszystkie te post-metalowe i doomowe naleciałości są wyraźnie słyszalne, to jednak na pierwszy plan wysuwa się styl shoegazowy. Nie jest to żadne przypomnienie przeszłości, lecz bystre użycie starej metody do czegoś nowego, bo takie shoegazeowe narzucenie tekstur na materię metalowo-doomową słyszę po raz pierwszy. Wyszło coś ciekawego, tym bardziej, że nie wiadomo czy finalnemu efektowi bliżej do słodkich (na swój sposób) shoegazowych piosenek, czy do ciężkiego, doomowego grania - jest coś pomiędzy: ciężkie i łagodne zarazem, ba - ja słyszę nawet Red House Painters, czyli pomieszanie z poplątaniem: jęczący (slowcore) metal-shoegaze! Dodatkowo całość jest cudnie wyprodukowana, co dziwi i cieszy, widocznie jeszcze nie wszyscy ogłuchli.

Z powyższego wnoszę że odbiór tej płyty często będzie niepełny. Dla metali - zbyt popowe, za bardzo jęczące i umęczone. Dla publiki alt-rockowej - zbyt ciężkie. Choć nie ma powodu żeby w dzwony bić, przecież ta straszna metalowa dzicz, khy khy, coraz częściej sięga do post-rockowych wynalazków (cokolwiek to nie oznacza), a z drugiej strony wymuskani alt-rockowcy szukają ciężkości w post-metalu czy innych mastodontach. Więc pewno przesadzam z tym niezrozumieniem, poza tym ci straszni metale nie znają Jesu, khy khy.

Miałem ochotę na przypomnienie klasycznego shoegazu na przykładzie, alem się rozpisał o Jesu, niepotrzebnie, bo miało być o czym innym, choć shoe-tutorialu i tak by nie było, nie znam się, hihi. Teraz można szybko wspomnieć o My Bloody Valentine, popowym Ride, Lush, o rozmarzonym Slowdive i o moim ulubioym Catherine Wheel, które miało być tym przykładem - innym razem.

17 lipca 2007

co słychać na budowie?

Pewnego, jeszcze nie tak bardzo słonecznego dnia, czyli w ubiegłym tygodniu, przyszli do króliczej nory robotnicy. Nic specjalnego, powiercić, przekuć tu i tam, wrzucić kabelki itd. Zapowiadały się parogodzinne nudy, bo co robić? Można zabawić się intelektualną rozmową z panami, nie? Na przykład o wyższości kabli miedzianych nad aluminiowymi, albo o gładzi szpachlowej, ekhem, ano można, tylko do takich rozmów to ja trochę za głupi jestem, zdarza się (ale dlaczego akurat mi?)

Panów było dwóch, lat około sześćdziesięciu - wszyscy młodsi widocznie wyjechali - więc sprawa nie przedstawiała się kolorowo. Trudno. Usiadłem w kąciku i łypiąc okiem dookoła, kontemplowałem jak sufit sypie się na podłogę i wsłuchiwałem się w trzeszczące dźwięki wiertarki. Nudy. Potem słówko, dwa słówka, rzucenie okiem na zniszczenia i... nudy. Następne słówko, dwa, trzy słówka... i już prawie doszło do wspominków typu 'za moich czasów', że teraz to inna generacja ludzi - to zdaje się ja rzekłem, khy khy, gupek jestem, ale pan na to:
- moja generacja, była taka piosenka... the who, chyba...
- uhm, ale to nie moja generacja, to o innych czasach, hmm, hmm
Facet usłyszał gdzieś o piosence i szpanuje tutaj - myślę sobie - ale słów jeszcze kilka i nie pamiętam już skąd i dlaczego:
- Rolling Stones, noo, ci to byli, ale skończyli się na tej płycie z koźlą głową
- Goats Head Soup? - odparłem już nieco bardziej zdziwiony, ale dobra, może Stonesów zna, czemu miałby nie znać? Nastąpiła więc mała stonesowa wymiana zdań, w której okazało się, że gość ma w tej sprawie całkiem niezłe pojęcie. Raz tylko przyporządkował utworek nie do tego albumu, albo niekoniecznie znał daty (które przez swój pedantyzm dopowiadałem ja), ale to nieważne. Już zacząłem się dziwić, że w takich okolicznościach trafiłem na fana Rolling Stonsów, gdy zza drzwi wyskakuje drugi i rzecze:
- no, Stonesi to było coś, ja albumów to nie znam jak kolega, ale za to chodziłem na koncerty. Na Stonesach też byłem...
- yyy, eeermrm - chwila króliczej refleksji - ale tam nie wszystkich wpuszczali
- tak, tak, ale mi się udało bo cośtam cośtam i jeszcze cośtam (bla bla bla)
- acha (bla bla bla)
- i na inne koncerty się chodziło...

Po czym otrzymałem wiązankę nazw z ówczesnej sceny rockowej m.in. kultowi teraz w kręgach altrockowych Polanie oraz wychwalany w TV Kulturze Romuald i Roman. Ale to był dopiero wstęp, jak usłyszał to ten drugi, bardziej płytowy i światowy, to wyjechał ze swoim, bo skoro polskie RiR, to trzeba wspomnieć Grateful Dead, khy khy, i podśmiechujki, że goście tak grali, bo ćpali, potem Hendrix, że był gość, a jak grał: tratata i śpiewu, śpiewu (efekty dźwiękowe) - sex machine? - podłapałem, ale szybko zostałem poprawiony - machine gun - hihi, ale ftopa.
Dalsze nazwy posypały się jak z worka, nie pamiętam wszystkich, nieważne. Mnie zamurowało, choć nie, przesadzam, przecież podtrzymywałem rozmowę i zgrabnie (?) wtrącałem to i owo, tak żeby było widać, że jestem w temacie i można spokojnie brnąć dalej. Poza tym najczęściej robiłem za kalendarium, pan za to bardziej pamiętał albumy po okładkach, hihi. Ja przy takim gadaniu musiałem wysilać mózgownicę, zabawne, choć oczywiste, bo jak ktoś naoglądał się ogromnych okładek winylowych, to wie co i jak wyglądało, podczas gdy ja często nawet zwykłych CDkowych okładek nie widziałem, nowe idzie.

Pogawędka pod naporem mnogości nazw stawała się coraz bardziej chaotyczna, za dużo naraz. Pan bardziej koncertowy zgubił się zupełnie, ale udało mu się powrócić do boju z bardziej regionalnym tematem i tu mnie miał, bo okazało się że w dziedzinie rocka węgierskiego jestem lama. On też nazwami nie strzelał, ale z pomocą 'płytowego kolegi' wybrnął z sytuacji, hihi, ale kolega - skoro już zawędrowaliśmy bliżej naszej granicy - zaczął z krautrockiem, znajomość Can'a już mnie tak nie zaskoczyła, mówił że fajne i transowe, bo przecież jest fajne i transowe (choć Neu! już nie znał), ale jak wyjechał z Faustem to wymiękłem, no bo ludzie i zwierzęta, kto normalny słucha pierwszej płyty Fausta (dla niego 'ta z ręką'), rozumiem, że ktoś na pewno słucha, ale żeby spotkać takiego gościa w roli budowlanego robotnika, w takim wieku, rety. Potem już nic mnie nie zdziwiło, ani Velvet Underground, ani Soft Machine i Gong, ani Amon Duul... Magmą się pochwaliłem - znał, popolka już nie.
Krótko mówiąc bardzo prog rockowe klimaty, ale bez wspominania zbyt znanych zespołów jak Pink Floyd (choć o pierwszej płycie było trochę gadu-gadu, ale to co innego) czy King Crimson (o nich tez było, ale w wersji po-karmazynowej), bo to byłby obciach, hihi.

Podsumowując, panowie okazali się ciekawi, na dodatek nieźle się uzupełniali, jeden bardziej teoretyczny, drugi praktyczny. Poglądy też interesujące, nie chodzi o to żebym się zawsze zgadzał, ale ciekawe, miło było posłuchać - bo głównie tym się zajmowałem. Czego mi brakowało to jakiejś zwartej formy, nie sądzę żebym sam był zwarty, wręcz odwrotnie, ale na sobie tego nie widzę.. ale nie, nie ma co zrzędzić, poza tym gość się usprawiedliwiał, że tak z zaskoczenia, że nieprzygotowany, a na dodatek w pracy jest. Racja.

Jaki z tego morał? Po co to piszę? Morał taki, że można spotkać kogoś ciekawego w najmniej oczekiwanym momencie, a piszę dlatego żem się zdziwił. Za bardzo człowiek posługuje się stereotypami, co może prowadzić do idiotycznych pomysłów, że fajnej muzyki słuchają tylko panowie w białych, świeżo upranych kołnierzykach, ech. Może czas zmienić branżę i iść na budowę, a może sam kiedyś, po sześćdziesiątce, skończę dorabiając w jakiejś nienowoczesnej dziedzinie.

14 lipca 2007

Niemen - Enigmatic

Niemena nie trzeba przedstawiać, ale jego muzyka nie jest u nas zbyt popularna, są ku temu powody. To prawda, że jego trzy pierwsze płyty przynoszą ładne popowe piosenki i hit, którego nazwy lepiej nie wymawiać. Jednak dopiero potem nastąpił artystyczny szczyt twórczości Niemena. Płyta Enigmatic z roku 1969 jest pierwszą z serii genialnych płyt. Mało tego, uważana jest za najlepszą płytę polskiego rocka, mocne słowa, khy khy, ale nie ma się z czego cieszyć, bo jego następne są może lepsze, jednak na pewno mniej przystępne.

Enigmatic zawdzięcza swój sukces kolaboracji Niemena z muzykami jazzowymi. Dla mnie najjaśniejszym punktem jest gra perkusisty, Czesława Bartkowskiego.

Pierwszy na płycie, epicki Bema pamięci żałobny rapsod z długim organowym wstępem, zyskał nawięcej zagorzałych fanów i na nim skupia się krytyczna myśl. Jednak trzy kawałki z drugiej strony wcale nie są gorsze. Właśnie one doczekały się czegoś w rodzaju teledysków. Pokazali je w TVP Kultura, w programie o polskiej muzyce rockowe lat 60tych. Jakaś dobra dusza nagrała je i umieściła na tubie, hail!
Dobra jakość.



13 lipca 2007

o mnie, blogusku i czymś jeszcze

Ciekawe jak długo uda mi się utrzymać tempo jednego wpisu na dzień. Wymyśliłem, że w cyklu muzyka-lyteratura-film-polemika (monolog?) będzie to bardziej realne. Ględzenie cały czas o jednym byłoby nudne, nie? A może ma ktoś jeszcze inną tematykę na myśli, żeby było pięć kategorii? W zasadzie o filmach niewiele mam do pisania, ale bajki mogą mnie uratować, khy khy. Polemika jest na tyle 'free', że nawet pisząc takie głupoty wykonam plan.

Ale skąd się wzięła taka chorobliwa ambicja żeby pisać raz dziennie? Ano nie wiem, tak znienacka blogusek mi się przypomniał, pewno równie niespodziewanie mi się znudzi. No i ciekawe kiedy zwierzaki się zorientują, że ja sierota coś piszę. Jak dotąd tylko ledzik, a z niego taki zwierzak jak ze mnie papuga, ech. Ups, miałem nie narzekać - ale i tak się nie zniechęcę, a co! Ćwiczę warsztat (że co? to ja mam jakiś warsztat?), żeby po 10latach móc napisać, errmm, wiersz.

Ufff, wcale nie zamierzałem pisać takiego wstępu, miast tego chciałem rozważyć różnicę w odbiorze książek i muzyki. Widzicie, przy Czechowie napisałem, że po drugim czytaniu miałbym ciekawsze spostrzeżenia. Jednocześnie zdradziłem się, że żadnego jego dziełka nie przeczytałem więcej niż jeden raz! Straszne, nie? Ano nie, bo nieczęsto wyraża się zniesmaczenie na fakt oceniania książek po jednym czytaniu - to normalka. Tylko w wypadku takich dzieł jak Ulysses, po stwierdzeniu: "nie podobało mi się, przeczytałem tylko raz (częściej: nie skończyłem)", będzie się uznanym za cymbała, khy khy.

Teraz pomyślcie, co będzie jak jakiś recenzent przyzna się, że opisywaną płytę przesłuchał tylko raz?

12 lipca 2007

Owca w Wielkim Mieście - pilot

Jakie cudne rzeczy można sobie przypomnieć w trakcie przeglądania różnych stronek. W taki oto sposób natknąłem się na filmiki tej bardzo króliczej kreskówki, ech, wspomnienia.

Był rok 2001 i mały króliś (nie taki znów mały), który jeszcze nie myślał o zostaniu królisiem, po powrocie z ciężkich (khy khy) wykładów (na które najczęściej nie chodził) zwalał się na fotel i oddawał bezmózgiemu oglądaniu swojego ulubionego kanału TV - Cartoon Network. Wtedy nadawali jeszcze fajne bajki, teraz jest z tym gorzej - zdarza się. Ale to nie miejsce i pora na narzekanie, bo wtedy oto zobaczyłem po raz pierwszy owcę o imieniu Owca. To była miłość od pierwszego wejrzenia, a dziś - po przypomnieniu - mogę stwierdzić, że bardzo dobrze ulokowałem swoje uczucia, bo to cudna baja jest!

Nawet nie zdawałem sobie sprawy jak mocno ta kreskówka odbiła się na mojej psychice, wczoraj dopiero to sobie uświadomiłem. Skąd mogło się u mnie wziąć beeczenie, jeśli nie z tej bajki właśnie? Nie mam innego pomysłu, a ja głupi myślałem, że to z powietrza na mnie spadło.

Tyle o mnie. Serial nie zdobył sobie ogromnej popularności. Po zakończeniu emisji nie było powtórek (chyba), jak to się dzieje z innymi kreskówkami w nieskończoność powtarzanymi, szkoda, a może nie. Za to jak zacząłem gogolować, przekonałem się że Owca nie został zapomniany. Znalazłem nawet stronę na polskiej wikipedii, tam znajdziecie dokładniejsze info, a w wersji angielskiej jeszcze więcej.

Od siebie napiszę, że baja będzie cudna dla tych, co lubią humor Pythonowski. Może mi ktoś wytknąć, że napisałem niegdyś, że Pytony mnie śmieszą i nie śmieszą zarazem. Cały czas to podtrzymuję. Po prostu wolę odnowioną wersję takiego humoru. Owszem doceniam nowatorstwo Cyrku, ale oglądać wolę filmy, które je twórczo wykorzystują i brną w dalszą nonsensowność. Sam Monty Python jest już trochę przewidywalny, nie zawsze, ale jednak.

Przed wami odcinek pilotowy (in english), w trzech częściach, bo tak się dzieliły wszystkie odcinki.



11 lipca 2007

Antek Czechofff

Nie można tak ciągle o gupiej muzyce i gupich gupotach, można o mondrej lyteraturze, a co! Może mi trochę tej mondrości skapnie. Wątpicie? Ja też.

Kiedyś pisałem o Dostojewskim, niewiele, ale tamten sierot jest dość znany. Dziś o Czechowie, który też jest znany, ale niewspółmiernie mniej. Chyba nie doszedł u nas do statusu lektury, zdarza się. Ale nie ma co jęczeć, lektury są be i tak winno pozostać, khy khy.

Sierotek Czechow (ur 1860) długo nie pożył, zmarło mu się w wieku 44 lat. To tłumaczy jego niezbyt duży dorobek pisarski, który jeśli uwzględnić jego inne zajęcia, wcale nie jest tak mały. Był lekarzem, zmarł na gruźlicę, czyli niegdysiejsze suchoty. Tyle faktów wystarczy, bo życiorys to każdy potrafi przepisać, nawet ja!

Opis twórczości zapewne też można przepisać i tym oto stwierdzeniem zabiłem sobie ćwieka, chyba nie warto nic pisać, beznadzieja. Czechow pisał właśnie o beznadziei, ale trochę innego rodzaju, ech. Wsławił się jako nowelista i dramaturg. Nie ma jednak na koncie wielkiej powieści i to najczęściej mu się "zarzuca". Ale to taki typ pisarza, który bardzo dobrze czuje się w krótkich formach. Wystarczy mu kilka zdań, żeby czytelnik wpadł w klimat, najczęściej dołujący. Nic tylko bić łbem o ścianę. Przypomina mi to warsztat pisarski Józka Rotha, któremu jednak udało się napisać dłuższą rzecz (o nim innym razem). Trzeba jeszcze wspomnieć o Franku Kafce. Obydwa porównania są odwrotną chronologią, a to wiele mówi o nowatorstwie Czechowa. Spokojnie można go posądzić o egzystencjalizm.

Rozgadałem się, a powinienem się już zabrać do polecania, bo jeszcze nikt nie dotrwa do tego momentu. Jeśli chodzi o nowelki to jest ich dużo, a między nimi sporo zwykłej pisaniny, należy więc ostro przyłożyć się do selekcji. Ciekawe opowiadania, które przeczytałem to: Atak, Pojedynek, Czarny Mnich, Dom z facjatą. Nabokov za najcudniejszą uważa Damę z pieskiem, ale ja bym polemizował. Są jeszcze Chłopi, nowelka wiejska, przygnębiająca. Na drugim miejscu uplasowało się u mnie opowiadanie Moje Życie, łączy w sobie beznadzieję miejską i wiejską, całość pokazana na przykładzie jednej, rozwijającej się ludzkiej sieroty (chłopię). Temat obszerny, a zmieściło się w nowelce, po co marnować słowa. Gdybym ja tak potrafił, ech.

Miejsce pierwsze zostawiłem na koniec, jest nim Sala Nr 6, po prostu cudne. Występują:
- sierota-nieudacznik, albo prześladowany wariat
- lekarz urzędujący w małej miejscowości, który popada w marazm, bo jest... w małej miejscowości (klasyczny czechowski temat)
- trochę cwaniaków dla dekoracji, czyli ludzi zwykłych.
Rezultat: łbem o ścianę i do wariatkowa.

Czechow-dramaturg jest nawet ważniejszy niż Czechow-nowelista. W Angli jest drugim, po Szekspirze, najczęściej granym autorem - tak przynajmniej piszą. Jego cztery ostatnie dramaty są już uznane za klasyczne. Pierwszy Mewa jest króliczy ze względów witkiewiczowskich, na nim była wzorowana Kurka Wodna (o niej innym razem). Sama akcja Mewy (tudzież Czajki) jest dość podobna do gadaniny którą stosował Witkacy w całej swojej twórczości, czyli parę ludzi ględzi o sztuce, miłości, polityce i życiu... i nic z tego nie wynika. W tej sztuce wynikł przynajmniej trup - przewidywalne, nie? ;)
Wujaszek Wania, także cudny, a Trzy Siostry tym bardziej, tutaj znowu mamy małą mieścinę i dużo nudy - jak zwykle. Ostatni dramat, Wiśniowy Sad już nie jest tak króliczy (brak trupa), choć są ludki które uważają go za najlepszy, pewno chodzi o klasyczną tematykę rosyjskich 'szlacheckich gniazd'.

Podsumowując: w konkurencji dramatyczniej brak króliczego faworyta, może po drugim czytaniu. Mogę jednak umieścić Czechowa na drugim miejscu w konkurencji najkróliczniejszych pisarzy rosyjskich, za Dostojewskim.
-------------------------------------------------------
- A może się w profesorowej zakochałeś?
- Jest dla mnie przyjacielem.
- Już?
- Co znaczy "już"?
- Kobieta może się stać przyjacielem mężczyzny tylko w tej kolejności: z początku dobra znajoma, potem kochanka, a potem dopiero przyjaciel.

"Wujaszek Wania"

10 lipca 2007

Motherhead Bug / Sulfur

Głupio pisać o czymkolwiek, wiedząc że i tak nikomu (albo prawie nikomu) nie będzie się chciało szukać i sprawdzać co to jest, i czym to się je. Nędza. Ale jak można coś zlinkować to od razu lepiej idzie, a jak nie idzie, to przynajmniej mogę sobie wyobrazić, że jednak idzie. Dziś o mało znanych zespołach, które jakimś dziwnym trafem mają darmowe utworki na last.fm, całkiem dobre utworki... pfe, wróć... bardzo dobre utworki!
Ale zacznijmy od początku.

W latach 80tych zaczął tworzyć pan Foetus, czyli Jim Thirwell. Dziś o nim nie będzie, ale ci o których napiszę grają podobnie. Mniej industrialnie, bardziej z życiem i to być dobre. W tym samym czasie żyli i pili pan Cave i pan Waits, dziś też o nich nie będzie, ale ci o których napiszę mogliby tak brzmieć - nie brzmią.

Po latach 80tych niespodziewanie nastały lata 90te, cóż to była za niespodzianka! Te szokujące wydarzenia doprowadziły do wydania debiutu Cop Shoot Cop. Panowie grali prawie jak Foetus, ale dziś też nie o nich będzie. Po rozwiązaniu tegoż zespołu, jeden z jego fundatorów, pan Tod, założył kolejny zespół: Firewater, który gra jak pan Waits lub pan Cave podlany indie-rockowym sosem. Dziś o nim nie napiszę, ale to dobry zespół.

Wracając jednak do Cop Shoot Cop, o którym nie będzie tu mowy, muszę napisać, że pan David Ouimet też był jego założycielem, bo tak to się porobiło, że jakiś zespół może mieć ich wiele, dziwne czasy. A więc tenże pan opuścił zespół (tak, ten o którym nie będę więcej pisał) po nagraniu pierwszej płyty i zaprosił kolegów do projektu o nazwie Motherhead Bug. Niezbyt trwała była to grupa, pozostawiła tylko jedną płytę, ale za to bardzo dobrą płytę: Zambodia (1993). Użyte na niej instrumentarium jest dość szerokie jak na zespół rockowy, choć czy to jest jeszcze rock czy już nie można dyskutować, ale nie trzeba - to jest rock, ale taki teatralny. Klimat Waitsowy, albo lepiej pisząc Kurt Weill'owy jest mocno wyczuwalny, a poza tym całość brzmi jak pan Foetus, lecz mniej industrialnie, bardziej z życiem. Wspominałem już o tym?

Nie ma co więcej pisać, radzę posłuchać. Jak ktoś nie będzie tańcował, to jest sierot. Poniżej link do pierwszego kawałka z płyty, bardzo hitowy i króliczy, na dodatek trzy razy się kończy, z czego dwa to oczywiście udawanki, denerwujące, cudne.
My Sweet Milstar

Parę lat po tych wydarzeniach pan Ouimet postanowił rzecz powtórzyć i założył nowy zespół. Nazwał go Sulfur, ale pewno nikt by się nie obraził jakby nazywał się Motherhead Bug, choć nowy twór był trochę inny. Wokalami zajęła się pani o głosie prawie tak strasznym jak ten który posiada Diamanda Galas, z tejże przyczyny muzyka była mniej taneczna, a bardziej gothycka, yey. Jedyna płyta która została nagrana ma na imię Delirium Tremens (1998) i brzmi tak jak jej tytuł.
Revolution
Nova Sangre

miłego króliczenia!

9 lipca 2007

Wy zaflogane kwadratowe zboki....

Wy zaflogane kwadratowe zboki! Myśleliście, że przestanę pisać, że dam sobie spokój, bo nikt nie czyta, bo gupoty, trójkątne gupoty! Ale nie dam się tak łatwo, ja tu nieść misję! Ja mieć misję! Ja zjeść! (się?)

Największym zbokiem jest oczywiście kot-perwersant. Nie dość że pokicaniec jeden kazał mi bloguska pisać, a teraz sam swojego zdechlaka porzucił. Wiedziałem, wszyscy wiedzieli, khy khy. Ale to nie główny przyczynek do zbokowatości kota. Głównym jest to że piszę to na jakiejś goglokupie, może gdyby to był blugusek na gazecie, to za wspaniały tytuł (np wyflogane zboki) dostałbym się na stronę główną, a wtedy wiadomo co: fanki, bogactwo i władza!

Ermm, ale co ja chciałam napisać, yyyy, straciłam wenę, a przy okazji nawet płeć zmieniłam, nie wiem jak to się stało. To przyszło tak nagle, uderzyła mnie skróliczona fala kobiecości, auuu. Teraz chce mi się... aż się wstydzę napisać czego mi się chce.
Wrrr

21 kwietnia 2007

Jacques Brel

czyli post z serii mówisz i masz, khy khy.

Brel to francuski śpiewak ze starych czasów, Nie do końca francuski bo to Belg, ale nie będziemy się czepiać szczegółów. Całkiem możliwe, że to najpopularniejszy męski, francuskojęzyczny wykonawca (z drugiej strony Edith Piaf). Poza tym, że bym niezapomnianym wokalistą, sam swoje piosenki pisał, więc doczepia mu się plakietę poety. Do tego jeszcze aktor, a pod koniec żywota również reżyser, pfe.

Nie będzie żadnego tutorialu płytowego, bo miałem prezentować francuski język. Klipów na tubie trochę jest, wybrałem dwa. Nie są jakieś ekstremalne, ale co niektórym wystarczy. Dziś się już tak nie śpiewa, a tym bardziej nie filmuje. Cały człowiek na wierzchu, królicze.

Pierwszy Amsterdam, płynący i ekspresjyny. Króliczo na końcu znika:


Drugi to Ne me quitte pas, czyli najpopularniejszy jego utwór. Przy takim zbliżeniu twarzy wygląda strasznie:


Wielu śpiewało jego piosenki w innych językach, po angielsku m.in Scott Walker (wielki Brelo-fan). Zaś Ne me quitte pas zostało zaśpiewane w każdym znaczącym języku, także po polsku (tłum. Młynarski):

18 kwietnia 2007

były najlepszy teledysk

Wiecie co bym odpowiedział 10 lat temu spytany o najlepszy teledysk? (nie króliczy, bo wtedy z żadną królicznością nie miałem nic wspólnego).
Ano tak bym odpowiedzał:


Nie pytajcie mnie o co w nim chodzi, nie wiem :)
Obrazek wcale niczego sobie, ale teraz deczko się uchachałem z niektórych póz.

14 kwietnia 2007

Jorane

Czasem można znaleźć króliczą muzykę na ładne oczy (nie moje) i uśmiech. Sam nie wiem co bardziej, bo oczka miałem rozbiegane, khy khy. Późną nocą przełączając kanały, na Planete natrafiłem na śliczną dzieffczynkę, chciałem napisać sierotkę, ale nie, na pasuje! Coś gadała, ale jak gadała! hihi, a zaraz potem okazało się że nawet grać i śpiewać potrafi. Teraz sam nie wiem co jej najlepiej wychodzi, granie, śpiewanie czy uśmiechanie się :)

Sprawdzenie płyt deczko ostudziło moje zapędy, aż do czasu jak trafiłem na youtube. Zwykle preferuję wersje studyjne, ba, prawie zawsze, ale tutaj jest zupełnie odwrotnie. Teraz zamiast słuchać muzyki normalnie, gapię się w tubę. Może przez te uśmiechy wolę live-audio/video zamiast samej muzyki, ale różnica jest nie tylko w obrazie. Obaczcie sami:

pierwszy klip na zachętę dla gupich kotuf:


niekoniecznie trzeba grać, można śpiewać i tańcować:


a teraz full bombast:


dla kontrastu, oficjalny teledysk płytowy:


rozflaczyłem się zupełnie

ps. inne oficjalne piosenki i clipy są na majspejsie

13 kwietnia 2007

Low - teledyski

ua ua, poprzednim wpisem sam się zainspirowałem, tzn amatorski klip mnię zainspirował. Wyruszyłem więc w otchłanie tuby, szukając innych low'owatości i o dziwo, znalazłem całkiem sporo teledysków. Na dodatek nie tak amatorskich jak poprzedni, khy khy. Postanowiłem wszystkie zebrać do kupy, więc lecimy po kolei:

Z pierwszej płyty teledysków brak, z drugiej Long Division jest jeden: Shame


Bardzo podobny w klimacie, zarówno audio jak i wideo, z trzeciej płyty The Curtain Hits The Cast Over the Ocean (Te dwa klipy to klasyczny Low)


Następny Will the Night jest z EPki Songs for a death pilot.
Nie regulujcie dźwięku, tak ma być, hihi, kawałek jest zdekonstruowany. W wersji normalnej znalazł się na czwartej płycie Secret Name. Z niej są jeszcze dwa klipy: Don't Understand i Home, ale na youtubie były rozsynchronizowane dźwiękowo i nie naddają się do prezentacji.


Piąta Things We Lost In The Fire i Dinosaur Act


Im dalej w las, tym bardziej odchylają się od swojej normy. Szósta płyta Trust w ogólnej szczególności jest ich najbardziej grobową i depresyjną produkcją... i możliwe że najlepszą. Znajduje się na niej jeden kwiatuszek, który dodatkowo został wybrany na singiel. Dobre zobrazowanie jaka ta płyta nie jest. Poza tym to świetny hit, a i obrazek zmyślny. Królicze!
Canada


Następna płyta The Great Destroyer idzie właśnie w takim hitowym kierunku, bardziej alt-rockowo, co dało im jakiś tam rozgłos. Promocja tez była niczego sobie, trzy klipy
Monkey

California

Death of a Salesman


ufff, sporo. Jak widać i słychać najnowszy Breaker nie bardzo pasuje do tego towarzystwa :)

11 kwietnia 2007

Low - Breaker

Ech, jusz mało który zwierzak blogguje, pfe, wszyscy przez to zniechęceni. Ja tesh ;(
A ja gupi kciałem o lyteraturze pisać, a pfe, gupi, gupi, gupi.

Low wydało nowy album w tym roku, Breaker robił za zajawkę, ale przegapiłem fakt że nakręcili do tego teledysk. Teledysk to może za dużo powiedziane, hihi, sami zobaczcie.

Stołuje się lyder zespołu Alan Sparhawk, po lewej Mimi Parker (jego żona), a ten prawej to musi być Matt Livingston, czyli nowość w zespole.

31 marca 2007

Dostojewski

Rzekłem u kota, że będę pisał o poważnej literaturze, a nie piszę. Teraz, ze wstydu, postanowiłem to naprawić. Pozostało tylko wydumać co może pójść na pierwszy ogień. Tak żeby było wystarczająco wielko, a nie dość nudno. Po tytule widać na kogo ostatecznie padło, ten gość zapewni mi stado fanek i komentatorów ;)

Wiecie jaka jest najbardziej królicza powieść Dostojewskiego? Zbrodnia i Kara - nee, Idiota - nee (choć tytułowy bohater niewątpliwie wygrywa w kategorii: najcudniejsza postać stworzona przez Dostojewskiego), Biesy - neee (ale to bardzo królicze jaja z organizacji spiskowych), pewno więc Bracia Karmazow, bo ta kniga prowadzi w rankingach krytyków... sęk w tym, że ja nie wiem dlaczego.

Nie wiem też, czy jest to najlepsza powieść i czy w ogóle jest to powieść, ale miano króliczności uwalnia mnie od myślenia o najlepszości. Mogę jednak z dużą dozą pewności napisać, że jest to najbardziej nowoczesna rzecz jaką Dostojewski napisał. Wiecie ile owa rzecz liczy sobie stron? Sto! (niesłownie: 100). Tak jakoś się przyjęło w ogólnej świadomości, że jego powieści są opasłe, szczególnie te najlepsze. To akurat jest wyjątek, który reguły tej nie potwierdza (bo wyjątek reguły potwierdzać nie może, zapamiętajcie to raz na zawsze i nie piszcie nigdy i nigdzie takich bzdur).

Już podaję tytuł, bo widzę że sikacie po nogach z podniecenia, idzie o Notatki z podziemia. Powieść ta jest przypadkiem odosobnionym w twórczości Dostojewskiego i o ile jest zapowiedzią tego co nastąpi (poprzedza ona ciąg sławnych powieści poczynając od Zbrodni i Kary), to żadna następna nie ma takiego stylu, nie jest tak bezpośrednia. Tutaj sierot-bohater-autor stoi nago i można czytać z niego jak... z książki. Nic dziwnego, że jest to lektura zalecana do przeczytania przed studiowaniem dalszych, dużo sławniejszych powieści Dostojewskiego.

Dziś określenie stylu i idei tego dzieła nie nastręcza trudności, w czasie jej wydania (1864) nie było to takie proste. Teraz od pierwszych linijek rzuca się na mózg słówko egzystencjalizm. Wszystko przez sławnych francuskich egzystencjalistów, którzy ten termin spopularyzowali, tak, że aż się rzygać chce. Dla tych którym chronologia jest obca dodam że Sartre urodził się ponad 40 lat po napisaniu tej powieści, więc jego wkład jest tutaj zerowy, w drugą zaś stronę...
Angielska wikipedia rzecze że 'Notatki' to pierwsza powieść egzystencjalna, nie będę protestował. Taki rozrzut czasowy kazałby uznać ją za proto-egzystencjalną, tu też mógłbym się zgodzić, gdyby nie to, że w wydaniu Dostojewskiego jest to wersja pełna, a 'proto' sugeruje jakieś niedorobienie.

A o czym to jest, spytacie? Więc tak:
Pewien pan sierot-samotnik pisze notatki, ot tak sobie. W pierwszej części (1/3 objętości) pan sierot przedstawia się i plecie, plecie, plecie. Tak, gada głupoty, ale bystre, takie... egzystencjalne, hihi. Dla wielu jest to fragment trudny do przejścia, bo daleki jest od płynnej prozy Dostojewskiego, tej którą szybko się czyta i z której jest znany.

Druga część (i ostatnia) to właściwe notatki tego pana, w których przypomina parę epizodów ze swojego nędznego żywota. Z początku styl dalej jest gderający, ale z każdą następną stroną ulega krystalizacji. Widać że Dostojewski wpadł już na pomysł akcji którą można opisać - wcześniej akcji nie było wcale.
W połowie książki styl już jest (miejscami wypisz wymaluj: Gombrowicz), akcja też, i powoli zaczyna się sławna proza Dostojewskiego, czyli wszystko pędzi na łeb i szyję, a główny bohater biega z językiem na wierzchu od domu do domu, po to żeby coś się dowiedzieć, coś zrobić, ale przeważnie trafia nie tam gdzie trzeba i nie na te osoby na które chciałby trafić (to w skrócie, akcja wszystkich sławnych powieści Dostojewskiego, hihi)

W ostatniej fazie książki, mamy znany ze Zbrodni i Kary, motyw ratowania dziwki. Tyle że tutaj nie kończy się tak idiotycznie jak w szkolnej lekturze, o nie! Tutaj autor bawi się w jazdę na krawędzi. Zaczyna wpadać w romantyczno-idiotyczny styl, po czym okazuje się że to tylko żart i tak w kółko. Wyraźnie robi sobie żarty z romantycznych książek tamtych czasów, a także ze swojej wcześniejszej twórczości. Jest świadomy, że zakończenie do jakiego dąży jest głupie i jak poparzony od niego odskakuje.

Przy pierwszym czytaniu, do ostatniej linijki nie byłem pewny czy oby zakończenie nie zepsuje całej powieści, ale nie psuje, ba, nawet go nie ma. Jest - ale nie ma. Biedny autor-sierotka musiał się strasznie zmęczyć i pisać dalej nie mógł. Wyskakuje więc zza krzaka i stwierdza (luźno interpretując): nie będę dalej pisał, bo to wszystko gówno, gówno, gówno, a ja gówniarz, gówniarz, gówniarz!
To już napisał Gombrowicz (albo mi się tak wydaje), ale doskonale pasuje na koniec Notatek z podziemia.

30 marca 2007

o muzyce trudnej i ambitnej

Tak, uwielbiam muzykę trudną i ambitną. Bynajmniej nie dlatego, że jest piękna, ani dlatego że jest wzniosła (a jest? Teraz nie, ale za x lat może wzniosłość znów będzie w modzie). Także nie dlatego, że lubię jej słuchać, że mi się podoba, nie, wcale mi się nie podoba, albo i podoba, nie jestem pewien, ale nie jest to ważne, ani w tym momencie, ani w żadnym innym.

Ja po prostu lubię muzykę trudną i ambitną, tj lubię o niej mówić i pisać. Pisać szczególnie, bo w wysławianiu dobry nie jestem, a i prezencja już nie ta. Tak, wolę pisać, choć z drugiej strony, mój styl pisarski też nie jest taki jaki być powinien, a końcowy rezultat zawsze nie taki jakbym chciał. Teraz też mi nie wyjdzie, ale już wiem! Ja najbardziej ze wszystkiego lubię czytać, o muzyce trudnej i ambitnej oczywiście. Tak, to jest to!

Siadam sobie przed komputerkiem (bo trzeba wam wiedzieć, iż oprócz tego, że jestem kulturalny i słucham muzyki ambitnej, to jestem też nowoczesny i nowinki techniczne nie są i obce), otwieram jakąś mądrą, poczytną stronę i chłonę. Nie żebym szukał coś nowego, skądże, to jest zbędne (w końcu jestem już kulturalny, a nie na kulturalnym dorobku), czytam o tym co już znam, np o Stockhausenie. Bardzo dobrze się wtedy czuję. Od razu poprawia mi to humor, ba, nawet cera mi się poprawia, a jaki mądry wtedy jestem! Naprawdę jestem!

Nie myślcie sobie, że czytam dosłownie o Stockhausenie, nie, to tylko taki symbol. Nic przecież z twórczości tego pana nie słyszałem (a może i słyszałem), on już jest przeżytkiem w moich wysokich sferach. Rozumiem jednak, że czytają mnie także mniej kulturalni ludzie, więc wymieniając bardziej uczone i zasłużone nazwiska, mogę zostać niezrozumiany. Czasem trzeba się poświęcić i zniżyć do odpowiedniego poziomu, więc pamiętajcie, że to tylko symbol i ja o tym wiem, szczególnie tego drugiego nie zapomnijcie!

Ja wiem co teraz sobie pomyśleliście, że słucham tylko muzyki poważnej. Ha! Bardzo się mylicie i piszę to z niekłamaną radością. Ja słucham bardzo różnej muzyki, tak różnej, że sam nie wiem jaki gatunek lubię najbardziej... ach i znowu się złapałem na tym, że piszę o gatunkach, ale ja przecież takimi podziałami się nie zajmuję. Ja dzielę muzykę na dobrą i złą, dobra to ta której słucham ja - czyli trudna i ambitna - a zła to ta, którą słucha hołota, czyli wy.

Obraziliście się? Acha, to dobrze, bo już zmierzałem do morału, a ten jest zresztą oczywisty: Słuchajcie tylko dobrej muzyki, czyli trudnej i ambitnej, a może za jakiś czas będziecie tak mądrzy i kulturalni, jak mądry i kulturalny jestem ja.

23 marca 2007

sierotek o sierotkach i innych potworkach

There are already hundreds of forums where people call each other fags for not having heard of Slint before the band even formed, or for not having seen all the Star Wars outtakes, or for not having boosted their OINK ratios. That kinda thing can be amusing enough, but it's brutally conformist too, and has gotten very boring. So I hope that people will be cool to each other here.

Tak napisał gość o którym pisałem poprzednim razem. Napisał to na własnym forum, które całkiem niedawno powstało, w temacie o zasadach mających tam panować. Bardzo mądrze napisał, a przy okazji zaczepił o temat który i mnie bardzo zajmuje.

Bo widzicie małe misie. Jak przychodzi jakaś sierotka na forum, takie czy owakie, i przyzna że nic nie wie o Led Zeppelin, Pink Floyd czy innych takich, to od razu zostanie wyśmiana. Biedne są takie sierotki, wiecie? Podając za przykład PF & LZ przesadziłem w odwrotną stronę niż zrobił to pan z Mountain Goats, ale mam nadzieję, że każdy załapie o co chodzi.

Napiszę nawet jaśniej, chodzi ni mniej ni więcej tylko o znajomość tzw klasyki. Przychodzi mała sierotka, ma 16 latek i nagle zarzucają jej, straszne potwory, że nie zna klasyki. Reeeety, to straszne - myśli sobie biedna sierotka - wraca do chatki i zabiera się za nadrabianie zaległości. Nadrabia i nadrabia, słucha, czyta, słucha, czyta, nadrabia i wychodzi z chatki po 20 latach i co? I jest starym zgredem, biedna sierotka. Szkoda wam jej teraz, he? Mi szkoda i to bardzo, chlip ;(

Bo co to jest owa klasyka? Pamiętajcie małe misie, jak spotkacie na forum jakiegoś zgreda, który będzie chciał was wyśmiać za nieznajomość klasyki, zapytajcie się co jest ową klasyką! Tylko nie dać się zbyć takiemu zakutemu łbowi gadaniem o tym, że to jest oczywiste, tani chwyt. A jeśli zacznie cokolwiek podawać to potem prosta sprawa wyśmiać takiego palanta, że nie dodał jakiś absolutnie-absolutnych klasyków, i zgred będzie dodawał i dodawał i dodawał aż padnie, ha!

Taaak, ale żeby zagiąć takiego gupka, trzeba najpierw znać takie klasyki, ciężka sprawa, zawsze można sprowadzić pogotowie klasykowe. Nie wiem czy to coś da, ale można próbować. Tak wiem, marny to wywód, ale zdążam do tego, że jeżeli ktoś chce ułożyć listę muzycznych klasyków i będzie się rozdrabniał na jakieś floydy i zeppeliny (czy cokolwiek innego) to niewątpliwie nie skończy na jednym tysiącu tytułów, bo przecież nie będąc zbytnio wybiórczym musi się do takiej liczby dość. I powiedzcie mi teraz, jak nastoletnia sierotka ma przesłuchać tysiące albumów, żeby poznać klasykę, he? Oj biedne jest życie małych sierotek i małych sierotów.

I wyjdą kiedyś biedactwa owe na barykady i powiedzą: "mamy was dość wy klasyczne zgredy, będziemy słuchać tego co nam się podoba i nic wam do tego, wy palantowate stwory z marsa. Siedzicie sobie chatkach i słuchajcie swojej gupiej klasyki, a fe"

Wiem że jestem tylko gupi królik i zapewne wyśmiałem X biednych sierotek, które czegoś tam nie znały, oj me serduszko teraz cierpi, rety, rety. Powinienem paść na kolanka i prosić o przebaczenie różne mniej lub bardziej anonimowe sierotki, ojoj ojoj, biedne sierotki. Jak mi teraz przykro i głupio. Najchętniej biczowałbym się lat dziesięć, bo jakich to bzudrowatych bzdur nie naplotłem. Owszem, ja nie pamiętam, ale inni muszą pamiętać - biedne sierotki. Czy abym nie wyśmiał nikogo że nie zna Slint'a? Swans? Co jeszcze, może ktoś nie znał Dylanka? a niech nie zna. Doorsów - a proszę bardzo, Velvet Underground - to nawet na zdrowie pójdzie! ba, mogę nawet wybaczyć płytową nieznajomość Stormcock'a, a co mi tam - rozumiem! Ukłon króliczy dla sierotek...

...ale powiedzcie mi, proszę, jak można nie koffać Rolling Stonsuff?

10 marca 2007

Mountain Goats - No Children

Skoro zwierzaki nabijają to i owo na last.fm'ie to i ja się pochwalę co mam na pierwszym miejscu. Niby żadna imponująca liczba przy nim się nie znajduje, ale pierwsze miejsce to zawsze pierwsze miejsce!

Piosnka owa jest krótka, trwa niecałe 3minuty, co niewątpliwie umniejsza jej last.fm'owe dokonania w króliczym profilu. Po drugie: jest radosna, przynajmniej muzycznie, a to stawia biednego króliczka w jeszcze gorszym świetle, bo kto to widział żeby słuchać ładnych, chwytliwych piosenek, zamiast dołować się od rana do nocy smętami w stylu Low.
Jak napiszę, że to piosenka miłosna, będzie jeszcze gorzej? A jak dodam, że o rozstaniu to co, tragedia?

Owszem piosenka jest chwytliwa i wpada w ucho, ale to co czyni ją wyjątkową to tekst. Rzadko się zdarza, żeby tekst miał dla mnie jakieś większe znaczenie, tutaj jest inaczej. John Darnielle, który kryje się pod nazwą Mountain Goats, jest jednym z nielicznych poetów rocka i pisać to on umie (w przeciwieństwie do sierotowatego króliczka, którego zdania są kwadratowe jak kalafior, a porównania właśnie tak beznadziejne).

Jak już pisałem, piosenka jest o rozstaniu, ale do niego nie dochodzi, prawdopodobnie nie dojdzie, ale może dojdzie, choć pewno nie. Interpretacje są i mogą być różne, i o to chodzi. Sens powinien być jasny, ale morału brak - morały dziś nie są w modzie.
Oczywiście całość nie jest taka lamerska, jak się po moim opisie może wydawać, ale ja przecież pisać nie umiem, a i omawiać utworku linijka po linijce nie będę. Dość powiedzieć, że całość jest króliczo-zabawna, ironiczna aż po czubek nosa, absurdalnie-idiotyczna i bystra zarazem.

O samym zespole, czy jego liderze, warto kiedyś więcej napisać. Teraz dodam jedynie, że utwór ten może być doskonałym haczykiem i jeżeli ktoś się złapie to niech obada całą płytę z której on pochodzi: Tallahassee

fragmencik:

9 marca 2007

Red House Painters (Mark Kozelek)

Widzę że nikogo nie interesują moje country-stonsowe krucjaty, ale się nie poddam, wrrr. A gdy się poddam to was zjem, chrupu-chrupu.
Dziś z innej beczki, a beczka jest dość krecia.

Red House Painters is an alternative rock group formed in 1989 in San Francisco by singer/songwriter Mark Kozelek. They are described, along with American Music Club, as one of the lynchpins of the slowcore movement in alternative rock.
- wikipedia

I już wiecie o co chodzi, a ja pisać nie muszę. Choć trzeba dodać, że głównym przedstawicielem slowcorowatości jest niewątpliwie Low, a Red House Painters leży dokładnie pomiędzy AMC a Low. Nie ma country-zagrywek w stylu AMC, ale za to nie jest aż tak nieruchawy jak Low. Poza tym jest równie smutny (czyt. kreci).

Z AMC jest więcej pozamuzycznych skojarzeń: oba zespoły można praktycznie uznać za solo dokonania: AMC to Mark Eitzel, RHP - Mark Kozelek. Eitzel notorycznie miał alkoholowe problemy, a Kozelek, hmm, jeśli wierzyć allmusikowi: "Kozelek (...) was addicted to drugs by the age of ten before entering rehab a few years later.", ma równie ciekawy życiorys.

Dyskografię można (od biedy) podzielić na dwie fazy. Pierwsza to większy dół i uboższe aranżacje (debiut to taśmy demo wydane i ożywione przez 4AD). Druga faza rzuca więcej optymizmu, a samo brzmienie jest w nieznacznym stopniu bliżej alt-rockowego, gitarowego dźwięku.

Powszechnie za lepsze uważa się pierwsze płyty, a szczególnie debiut: Down Colorful Hill (1992). Zawiera on tylko 6 utworów, więc łatwo się połapać. Druga płyta jest w zasadzie podwójna (2 płyty wydane oddzielnie). Obie bez tytułu (tzw self/titled) przy czym pierwszą-lepszą oznacza się dopiskiem Rollercoaster (1993). Druga (Bridge) to w zasadzie niedobitki tej samej sesji nagraniowej.

Potem jest owa nieznaczna zmiana stylu: Ocean Beach (1995) i Songs for a Blue Guitar (1996). Na koniec mamy mniej udany i wydany z opóźnieniem Old Ramon (2001).

W międzyczasie Kozelek przeszedł na działalność solo i zaczął strzelać sobie samobuje. Szybko wydał dwie płyty, które większości składają się z coverów AC/DC (jedna w całości)! Oczywiście zupełnie nie brzmią one jak mocarne AC/DC, tylko jak jęczący w bólach Kozelek, khy khy. (wcześniej także nagrywał covery, m.in Yes/McCartney, ale nie w takich ilościach. Swoją drogą kompozycja ex-beatlesa nie brzmi ani jak McCartney, ani jak Kozelek, tylko jak Cortez the Killer).

Gdy znudziło mu się granie solo założył kolejny zespół: Sun Kil Moon i wydał udany, i dobrze przyjęty album Ghosts of the Great Highway (2003), a następne strzelił sobie kolejnego samobója, w postaci płyty z coverami Modest Mouse. Samobój poważniejszy, bo krytycy alt-rockowi mogli mu darować przeróbki AC/DC - nie ich działka, ale Modest Mouse już nie darują.

Najkróliczniejsze, a zarazem najlepsza kolejność poznawania:
1. Down Colorful Hill
2. Ocean Beach
3. Red House Painters (Rollercoaster)
4. Songs for a Blue Guitar
5. Ghosts of the Great Highway

Poniżej jedyny sensowy klip jaki znalazłem (z filmu: Kocha... Nie kocha!). To z drugiej fazy, ale uśredniając, tak brzmi wszystko co nagrał (covery AC/DC też!)

6 marca 2007

Country pogadanki, part II - Steve Earle

Wcale nie zapomniałem o mojej country-krucjacie, ale nie można zwierzątek zbytnio zamęczać, stąd przerwy i urozmaicenia. Poza tym Neil Young jest bardzo, ale to bardzo country - o tym innym razem.

"In the strictest sense, Steve Earle isn't a country artist, he's a roots rocker." -allmusic
To bardzo trafne zdanie jest.
Pan Earle zaczynał karierę jako songwriter w Nashville (pisał dla innych), więc jest w dużo większym stopniu częścią klasycznej sceny country, niż rockowe Uncle Tupelo. To niekoniecznie było dobre dla niego, bo bardzo szybko, a właściwie od razu, wyszedł poza granice nashville-country.

Debiutował dość późno, gdy miał 31 lat. Zaczął z wysokiego pułapu, bo wydany w 1986 Guitar Town, otrzymał bardzo dobrze przyjęcie i dziś jest nawet na liście 500 albumów wszechczasów Rolling Stone'a. Co prawda pod koniec tej listy, ale zawsze coś. Muzyka jest jeszcze mocno osadzona w country, ale to w przyszłości się zmieni. Klip:


Na trzecim albumie Copperhead Road (1988) jest już dużo więcej rockowych zagrywek... roots-rockowych ;)
Hit z tego albumu:

Na następnym: The Hard Way (1990), było już za mało country, żeby środowisko Nashville mogło go zaakceptować. Klipu nie ma, ale na albumie znajduje się wzruszający Billy Austin, to ballada o karze śmierci, chlip, chlip ;(

W tym samym czasie pan Earle był już uzależniony, zapewne od wszystkiego od czego można się było uzależnić. Problemy z koncertami, wytwórnią, żonami (łącznie pięć) i prawem. Aresztowany za posiadanie narkotyków i zdaje się napaść na policjanta. Trochę odsiedział, ale większość czasu spędził na odwyku...
Jak się oczyścił i uporządkował życie, wrócił do muzyki. Były obawy że 'na czysto' nic mu nie wyjdzie. Niepotrzebnie.

Train A Comin' (1995), to akustyczny i milusi album.
Tutaj kawałek wykonany live z Emmylou Harris, która także nagrała go na swoim Wrecking Ball. (Emmylou Harris tańcuje tak:)


Po akustycznym wyciszeniu, wrócił do elektrycznego brzmienia i nagrał prawdopodobnie swój najlepszy album: I Feel Alright (1996). Na pewno najbardziej hitowy, najbombastyczniejszy i najodpowiedniejszy na początek, uff.
Klipu nie ma, ale jest promo, trochę gatki-szmatki, a w tle (i nie tylko) parę kawałków z płyty. Poza tym można obejrzeć jak mówi i pali jak lokomotywa (dosłownie):

Następny album: El Corazon (1997), też był dobry, ale nie aż tak.

Dalej w telegraficznym skrócie:
Po krótkiej przerwie nagrał coś, co można nazwać psychodelic-country: Transcendental Blues (2000), potem reakcja na ataki 11/09/2001: Jerusalem (2002) i na wybory prezydenckie: Revolution Starts Now (2004). Krótko pisząc, coraz bardziej zagłębiał się w amerykańskie problemy i politykę.

To Dobre i lubiane albumy (szczególnie pierwszy z nich), ale jakoś mało królicze. Może przy innym podejściu uznam je za najlepsze. Dziś najkróliczniejsymi są:
1. I Feel Alright
2. Guitar Town
2. The Hard Way
4. Train A Comin'
5. El Corazon


W następnej country pogadance może znajdzie się miejsce dla idola Steve'a:
"Townes Van Zandt is the best songwriter in the whole world and I'll stand on Bob Dylan's coffee table in my cowboy boots and say that." - Steve Earle
...
"I've met Bob Dylan and his bodyguards, and I don't think Steve could get anywhere near his coffee table." - Townes Van Zandt.

4 marca 2007

Do You Know How To Waltz? - Low

Kot-terrorysta ostatnio post-rockuje, aż się uszy trzęsą, więc i ja postanowiłem zabłysnąć, tyle że z innej strony. Bardziej króliczej i kreciej jednocześnie.

Najbardziej sierotowaty, ślamazarny i przynudzający króliczy zespół na świecie: Low, też potrafi post-rockować, a co! Na swojej trzeciej płycie (The Curtain Hits The Cast) umieścił kawałek, którego tytuł już przeczytaliście.
Nie jest to piosnka do tańczenia, choć mogłaby z tego wyjść całkiem miła i bardzo niepokojąca przytulanka. Już sobie wyobrażam posuwiste ruchy, które w trakcie rozwoju tańca i muzyki przechodzą w dreszczowiec. Jednak tę drugą fazę trudno mi sobie wyobrazić, bo o ile dreszcze podczas tańcowania wydają się być seksowne, to żaden prawdziwy seks z tego nie wyjdzie. Nie w tym tempie! Nawet wersja tantryczna wymaga żwawszej muzyczki. Tancerze musieliby się więc ograniczyć do zobrazowania sytuacji: 'chcemy, ale się boimy' - wystarczająco sierotowate? Myślę że tak :)

Muzycznie jest to coś pomiędzy poźniejszym (to dopiero 1996 rok!) Godspeed You... , a współczesnym im, post-ambientowym Labradford. Pierwsza cześć jest klasyczną Low-muzyką (nie do końca, a w zasadzie początku), która w 5-tej minucie przechodzi w gitarowy ambient-noizz. Niepokojące crescendo (nie tak bombastycznie jak u Godspeed You), gitarowe przydźwięki i falujący dźwięk dominują przez pozostałe 10 minut. Bardzo piękne 10 minut, choć niektórzy recenzencji (RYM, Amazon) zwią je najnudnejszymi minutami całej płyty (i nie tylko), rzecz gustu, hihi.

Całość dopełnia ostatni na płycie jedno-minutowy Dark. Idealne outro do poprzednika i najkróliczniejszy sposób kończenia płyty, gdzie po epickim i długim utworze, następuje rozluźnienie w postaci krótkiej minaturki. Doskonałe ujście nagromadzonych emocji. Nie ma lepszego zakończenia. Nawet Cortez (nawiązując do poprzedniego postu) ma na płycie (Zuma) takie rozluźniające outro. W innej skali, bo Cortez jest 2 razy krótszy, a jego outro 2 razy dłuższe (od tego co mamy tutaj), ale sam koncept zakończenia jest taki sam.

Nie napiszę, że to najlepszy kawałek Low, bo po pierwsze nie jest reprezentatywny, a po drugie kontr-kandydatów różnej długości jest wiele. Mogę tylko napisać, że jak do tej pory jest najkróliczniejszy.

PS. Na koniec mi się przypomniało, że pewnego razu w roku 1998 Low zagrał 30minutową wersję 'Do you know...' wespół z Godspeed You... Ciekawe, co? Nie wiem czy ktoś to nagrał, czy też nie.

3 marca 2007

Cortez the Killer - Neil Young / Built to Spill

Zosiak wcale mnie swoim komentarzem nie pocieszył. To o wiele za mało, jak na moje królicze ambicje. Chyba muszę sam robić za własne fanki (pod innymi nickami). Wiem, wiem, gdybym lepiej pisał to i fanki by się znalazły. Sierot ze mnie, buuuuuu.

OK, skoro opisywanie całej twórczości zespołu jest nudne, a do recenzowania płyt nie będę się zniżał (hihi :P), to pozostaje opisanie czegoś mniejszego: jednego utworku!

Będzie krótko. W wersji oryginalnej Cortez the Killer pojawił się na płycie w roku 1975. Napisał go Neil Young, a płyta ma na imię Zuma. Piosnka jest epicka, względnie długa (7-10min), bujana i dość prosta. Dziś to już klasyk, choć klasyk bardziej amerykański czy alt-rockowy. Nie sądzę żeby u nas był przesadnie znany.
Wg wikipedii, utwór jest na 321 miejscu piosenek wszechczasów rankingu Rolling Stone'a (magazyn, nie zespół ;P) - niezbyt wysokie miejsce, nie ma się czym chwalić. Historyczny tekst jest poddawany dyskusji, ale nie będę się wdawał w rozmowy o wydarzeniach sprzed 500lat.
Neil nagrał corteza w paru wersjach 'live'. W 1979 znalazł się na live rust (CD) i Rust Never Sleeps (Video), i tę można obejrzeć w bardzo dobrej wersji dźwiękowej na youtubie:


w 1991 na kolejnym albumie live: Weld, też do obejrzenia (tuba dobra być!)


Nagrywali ją tez inni, choć jak na taki klasyk, coverów nie jest przesadnie dużo. Najbardziej znanym jest wykonanie Dave Matthews Band (2003?)


Jednak najbardziej króliczą wersję zrobili panowie z Built To Spill i umieścili na swoim albumie Live (2000). To jest właśnie główny powód tego pościdła. Poprzednich wersji nie musiałem opisywać, tuba mnię wyręczyła. Teraz nie ma tak dobrze.

Wersja Built to spill w połowie nie odbiega od oryginału, ba - jest jego dość wiernym odwzorowaniem. Wokal jest bardziej youngowy niż ten, który sam Young wygenerował na swoich live'ach. Co w tym wypadku jest zaskoczeniem, bo Doug Martsch do wybitnych wokalistów nie należy. Podrabiane Neila Younga idzie mu za to wybornie :)

Lecz genialność tej wersji nie leży ani w jej poprawnym wykonaniu, ani w niezłych wokalizach. Królicze jest to, że nie kończy się na odegraniu oryginału w jakiejś tam wariacji, a jego rozwinięciu. Tam gdzie pierwowzór się kończy, wersja built-spillowa dopiero się zaczyna i z coveru robi się porządny builtspillowy jam, czyli jam najlepszejszy z najlepszych, bo ten zespół gruszek w popiele nie zasypywał, tylko zdążył wcześniej nagrać parę klasycznych płyt. Gitarzyć potrafią że hej!

Ech, nie będę przechodził w egzaltowany styl, nie potrafię, nie lubię - a i muzyka na to nie pozwala. Bo mimo tego że jest emocjonalna, to nie są to gitarowe palcóweczki w stylu dawnych hardrockowych herosów (tudzież pozerów). To rock oparty na dźwięku, czyli nie melodia, ale sound & texture (w wersji angielskiej brzmi lepiej) - inny wymiar, totalna gitarowa transcendecja. Cortezowy rytm buja przez całe 20minut (sekcja rytmiczna musiała się nudzić), a gitary wycinają rozsadzające głowę dźwiękowe konstrukcje, och i ach.
Cudo. I jeśli króliczka spytać, jest to jeden z najlepszych utworów jakie króliczek kiedykolwiek słyszał w swoim krótkim życiu.

mama!

27 lutego 2007

Królicza muzyka w roku 2006...

... czyli tzw podsumowanie, albo coś na jego wzór.

Nic takiego nie zrobiłem na forum, więc skorzystam z okazji, że kot-terrorysta-perwersant mnię zablogował (a teraz sam nic nie pisze), i napiszę tutaj w wersji free-króliczej. Na forum bał bym się, że kot-terrorysta wespół z kretem-pedantystą mnię wykróliczą, khy khy. Oczywiście nie będzie żadnych zdrożności. To tylko wstęp, a jakiś być musi. Inaczej nie byłoby króliczo, ot co!

Jak popatrzyłem na moją listę ulubionych płyt, którą potajemnie prowadzę, to stwierdziłem że trzeba podzielić ją na 2 części. Pierwszą część będą stanowić płyty, które same sobie zasłużyły na wejście do króliczego podsumowania. W drugiej części znajdą się te, które 'pojechały na opinii'. Czyli korzystając z tego, że królisio-pysio lubił wcześniejsze wyroby, patrzył na nowe z przymrużonym okiem. Dzięki temu te płytki miały więcej szans, niż płyty z części pierwszej. Gdyby miały tle samo (czyli jedną), prawdopodobnie przeszłyby niezauważone. Pewno za 5lat zacznę się podniecać tymi, których nie zajarzyłem za pierwszym razem.

Oczywiście nie należy się spodziewać jakiś super ciekawości, bo małe króliczki najczęściej ograniczają się do sprawdzenia płyt, które jakąś tam zawieruchę zrobiły i są znane (głównie w tzw światku alt-rockowym).

Część pierwsza: kRóLIczA

Z miejscem pierwszym był najmniejszy problem, bo panna Joanna Newsom wykróliczyła taką płytę, że hej. Na pewno nie jest to muzyka dla ludzików szukających popisów, solówek i patosu. Krótko pisząc - nudy ;) Panna gra na harfie i z towarzyszeniem orkiestrowego tła tworzy podstawę dla swoich wokaliz, a śpiewa praktycznie cały czas.
Rzekoma trudność, czy awangardowość jest mocno przesadzona. Po prostu dla niektórych krytykantów każda piosenka trwająca dłużej niż 5 minut i pozbawiona schematu zwrotka-refren jest avant&garde ;)

Coś podobnego i zarazem innego wygrzmocił Scott Walker. Tyle że on jest dziś starym prykiem i już dawno doszedł do niego ból egzystencjalny, khy khy. Tutaj określinie króliczności nie pasuje, bo muzyka niby królicza, ale bardzo niekrólicza zarazem. Na pewno bardzo zimna, straszna i chwilami przerażająca. Nawet wideo wypichcili:


Z klimatów egzystencjalnych mamy jeszcze Carlę Bozulich, problem jest tylko że spójnością. Tytułowy kawałek jest genialny i bije Walkera strasznością na łeb, szyję i inne części ciała. Niestety reszta jest rozjechana, improwizowana i takie tam. Może za głupi jestem, ale to nie jest królicze. Wybija się jeszcze Pissing (cover Low), ale to jednak za mało.

Milusie płyty wydali Clogs i
Brightblack Morning Light. Pierwszą opisał kot, choć widocznie terrorystom taka muzyka podobać się może tylko umiarkowanie. Druga to lajtowe dźwięki na wieczór do czerwonego wina. Bardzo fajna, choć zbyt często nie słuchałem. Na pewno ma szansę na wyższą pozycję w przyszłości.


Z hitowo-popowych klimatów wygrali Guillemots. Czasem zagrają radośnie, czasem smutno, często popadają w egzaltację, ot taka różnorodność. Na swój sposób są króliczarscy. Debiutem osiągnęli sporą sławę, choć na forum cicho i sza.


Beirut nagrał bałkańskie piosnki używając w tym celu mało bałkańskiego sposobu. TV on the Radio i Knife drugimi płytami przebili debiuty, jednocześnie nie zmieniając muzyki (na dłuższy opis brakło weny).

  1. Joanna Newsom - Ys
  2. Scott Walker - Drift
  3. Guillemots - Through The Windowpane
  4. Beirut - Gulag Orkestar
  5. Clogs - Lantern
  6. TV on the Radio - Return to Cookie Mountain
  7. Knife - Silent Shout
  8. Brightblack Morning Light - s/t
  9. Carla Bozulich - Evangelista
Część druga: KrÓliCzA

Należy pamiętać, że każde z poniższych ma na koncie lepsze płyty i te średnio naddają się na początek. Z tego też powodu nie będę się rozpisywał (ale głównym powodem i tak jest lenistwo i to że znów wyszedłby za długi post)

  1. Built to Spill - You in Reverse
  2. Mountain Goats - Get Lonely
  3. Heather Duby - s/t
  4. Black Heart Procession - The Spell
  5. Fiery Furnaces - Bitter Tea
  6. Lisa Germano - In The Maybe World
  7. Bob Dylan - Modern Times